Warszawa

Mam wrażenie, że dzieci żyją w takiej pół-rzeczywistości, trochę bajkowej, trochę wziętej z wyobraźni... Wywiad z Michałem Rusinkiem

Mam wrażenie, że dzieci żyją w takiej pół-rzeczywistości, trochę bajkowej, trochę wziętej z wyobraźni... Wywiad z Michałem Rusinkiem

  • Ewelina Trzaskowska: Skąd i dlaczego w języku biorą się przekręty?

 

Michała Rusinek: Przez lata podsłuchiwałem jak moje dzieci radzą sobie z językiem, czyli także z rzeczywistością. Dziecko wchodzi zarówno w przestrzeń rzeczy, jak i słów już zagospodarowane przez dorosłych i inne dzieci. Wielu nazw nie zna, a musi opowiedzieć tę rzeczywistość. Jeśli jej nie ma w języku to nie ma jej w nas, więc bardzo często dziecko wymyśla nowe słowa albo przekręca już istniejące.

 

  • ET: Czyli poprzez tworzenie słów dziecko umieszcza siebie w rzeczywistości?

 

MR: Myślę, że tak. Oswaja ją. Mam wrażenie, że dzieci żyją w takiej pół-rzeczywistości, trochę bajkowej, trochę wziętej z wyobraźni. Niekoniecznie ma ona wszystkie potrzebne słowa, może jakieś trzeba wymyślić. Podtytuł książki „Poradnik dla dzieci” właściwie może być mylący, ponieważ dzieci lepiej od nas wiedzą jak robić przekręty. To bardziej poradnik dla dorosłych, którym proponuję, żeby z tej dziecięcej czynności przekręcania zrobić coś w rodzaju literackiej zabawy wspomagającej wyobraźnię. Dziecko, wymyślając nowe słowo, wymyśla coś, co nie istnieje w rzeczywistości, jakąś nową rzecz, którą może opisać lub narysować. To spostrzeżenie bierze się z pewnej filozofii języka mówiącej, że nie należy go traktować jako przezroczystej szyby, przez którą ma być widoczna wyłącznie rzeczywistość, jak chciał Platon, ale że język też jest pewną materią, z której można coś stworzyć. Gdyby tak nie było, nie mielibyśmy na przykład jednorożca. Język mityczny, poetycki ma taką umiejętność. Także język dzieci ją ma i myślę, że warto byśmy mieli tego świadomość.

 

  • ET: Czy przy pisaniu „Jak przeklinać” także stawiał pan sobie za cel zachęcenie czytelników do zabawy językiem?


MR: Tak. Każdy rodzic chyba natrafia na taki moment, kiedy dziecko zaczyna używać wyrazów, których byśmy nie chcieli, żeby używało. Wymyśliłem, że można z tego też zrobić rodzaj zabawy, za pomocą której można zrealizować poprzez język tę emocjonalną funkcję, to znaczy nakrzyczeć na rzeczywistość, która dla dziecka jest opresyjna, jest sferą niepewną i niebezpieczną, a nie trzeba tego robić od razu przy użyciu słów wulgarnych. W łacinie wulgarny oznacza pospolity, a kto chciałby się pospolitować? Lepiej wymyślić własne słowo. Słowo, którym nie będę ranił drugiego, ale przeklnę, czy raczej: zaklnę rzeczywistość. Jak się wrzaśnie na sznurówkę i tupnie nogą to jest szansa, że ona w końcu posłucha i się zawiąże.

 

  • ET: Co może dać dziecku taka zabawa językiem?


MR: Kiedy mój syn był chory, próbował sobie przypomnieć, jak się nazywa to coś do mierzenia temperatury. Powiedział wówczas, że to „termopter”, czyli połączył dwa słowa. To można znakomicie opisać, narysować, albo jak Marta Ignerska, zrobić z tego kolaż. Mam wrażenie, że tym sposobem można po prostu rozwijać wyobraźnię. Wtedy powstaje właściwie równoległy świat. Myślę, że świadomość twórczego potencjału tkwiącego w języku jest bardzo przydatna w przyszłości. Kiedy przestaniemy go traktować jako zestaw gotowych cegiełek, będziemy mieli większe wyczucie jego materii. Takie wyczucie bardzo jest pomocne w komunikacji. Ponoć studentom różnych kierunków kończącym studia najbardziej brakuje retorycznego przygotowania do posługiwania się językiem. Ekonomista powinien nie tylko umieć liczyć, ale także poprowadzić zebranie.

 

  • ET: Tego typu zabawy mogą rozbudzić takie umiejętności?

 

MR: Tak, rozbudzić, to dobre słowo.

 

  • ET: Jak zatem zachęcić do nich dziecko?


MR: Jest wiele znakomitych zabaw. Na przykład my w domu bawimy się w dwadzieścia pytań. Ktoś wymyśla jeden przedmiot i trzeba umiejętnie o niego pytać. Bawimy się też w „węża”, ćwicząc przy okazji ortografię - wymyślamy słowo, a następna osoba musi wymyślić kolejne, zaczynające się od ostatniej litery poprzedniego. I tak dalej.

 

  • ET: Pana książki są skierowane do dzieci, ale temat języka u dorosłych przewija się w naszej rozmowie. Świetnie, jeżeli dorosły może czytać z dzieckiem i znajdować w tekście coś dla siebie. Jak to jest w przypadku pana tekstów?


MR: Piszę także z perspektywy tatusia, co jakiś czas zmuszanego do czytania dzieciom różnych rzeczy. Bardzo chcę, aby były to głównie takie, z których bym i ja miał jakąś przyjemność. Staram się tak pisać moje książki - mając świadomość, tego typu literatura „międzypokoleniowa” ma szansę dłużej przetrwać. Są takie dziwne książki dla dzieci – nie dzieci, których one się panicznie boją, na przykład „Muminki”. Ja do dziś mam pewnego rodzaj lęk związany z tą książką, ale zarówno rodzice, jak i dzieci śmieją się czytając „Kubusia Puchatka”, który jest dziełem zupełnie niebywałym, głęboko filozoficznym, pełnym niepodrabialnego uroku. Myślę, że to jest ideał książki dla dzieci – książka, która zarazem daje się czytać na dwóch poziomach.

 

  • ET: Do tego pan dąży w swoich książkach?


MR: O moich książkach ktoś napisał, co mi bardzo pochlebiło, że są prorodzinne. Teraz bardzo trudno zająć dzieci, utrzymać je przy stole, a nie bardzo można przy jedzeniu rozkładać Scrabble czy Chińczyka. Wówczas można się za to bawić słowami. Wyobrażam sobie, że te książki tak funkcjonują i tak bym chciał włączać w nie dorosłych.

 

  • ET: Więcej przekrętów robią dzieci czy dorośli?


MR: Chyba jednak dzieci. W każdym razie robią więcej takich, które mnie interesują. Są urocze i stanowią próbę ujęcia rzeczywistości. Przekręty dorosłych bardzo często wynikają po prostu z niedouczenia. Czym innym jest świadomy neologizm poety czy retora, a czym innym desperacka próba znalezienia właściwego słowa, gdy zna się same niewłaściwe. Bywa komiczna wyłącznie w sposób niezamierzony.

 

  • ET: Czym się właściwie różni neologizm od przekrętu?


MR: Przekręt nie jest pojęciem naukowym, jest moim pomysłem nazewniczym. Czasami dosłownie przekręca się sylaby w słowach, mówi się na przykład, że babcię kręgoli bosłup, zamiast katastrofa - strofa kata, a czasami przekręt polega na usunięciu sylaby i zamiast autobusy mówi się autusy. Zdarza się, że wymyślamy coś zupełnie od zera i taką działalność słowotwórczą nazywa się neologizmem. One bardzo często się leksykalizują, wchodzą do słownika rodzin. Na przykład u mnie w domu do tej pory funkcjonuje nazwa papciarz na serek. Podobno jedno z pierwszych zdań, które wypowiedziałem brzmiało „pan murarz buduje dom a piciu”.

 

  • ET: Trochę jak pierwsze zdanie po polsku…


MR: „Daj, ać ja pobruszę, a ty pocziwaj”.

 

  • ET: A czy może pan podać przykłady przekrętów, które się przyjęły na większą skalę, używanych przez cały naród, nie prywatnie, ale publicznie?


MR: Tak naprawdę trudno je rozgraniczyć. Mnie najbardziej rozbawiły przekręty katechetyczne. Język religijny jest bardzo hermetyczny. Od samego początku jego wprowadzenia, czyli od początków chrześcijaństwa w Polsce, wynikają z tego same zabawne rzeczy. Jest taki typ nabożeństwa, który po łacinie nazywa się vesperae i, o dziwo, pierwsi rodzimi chrześcijanie usłyszeli w tym nieszpory. Wiele „przekrętów” weszło tak do języka.

 

  • ET: Dziś także zapożyczamy w taki sposób?


MR: Tak. Na przykład dzieci słyszą w kolędach, napisanych przecież językiem już dosyć hermetycznym i archaicznym, „gdy śliczna panda syna kołysała” . To połączenie kolęd z kulturą popularną. Inne to „pod Poncjuszem piratem”, albo - z pieśni maryjnej - „pięknaś ino po kolana” zamiast „pięknaś i niepokalana”.

 

  • ET: Zastanawiam się zatem nad rolą ilustracji do tak nietypowych treści.


MR: Bardzo się cieszę, że udało mi się namówić do współpracy przy tej książce dwie wspaniałe ilustratorki. Mam wrażenie, że moje teksty są tylko ilustracjami do ich ilustracji. Albo może – inspiracjami. W „Jak przeklinać” najpierw był tekst, który ilustracje miały komentować, te bardziej klasyczne Joanny Olech, i te awangardowe Marty Ignerskiej. Natomiast przy „Jak robić przekręty” współpracowaliśmy ściślej - autorki były bardziej związane samymi przekrętami; tutaj rysunki pokazują, jak można wyobrazić sobie rzecz, którą dany przekręt powołał do życia. Trochę się obawiam czy ta ostatnia książka, bardzo ekstrawagancka graficznie, nie odrzuci dorosłych, czy nie będzie dla nich zbyt awangardowa. Ale warto przyzwyczajać rodziców do takich ilustracji i oduczać kupowania tych wściekle kolorowych, od których psują się zęby i gust.

 

  • ET: Zatem jak przekonać babcie kupujące książki dla swoich wnucząt, że niekoniecznie te mniej kolorowe i mniej świecące ilustracje są wartościowe, że między Szancerem a Disneyem da się znaleźć dla dzieci ciekawe rzeczy.


MR: No tak. Skoro żyliśmy w szarych czasach peerelu, to dzisiaj chcemy, żeby nasze dzieci czy wnuki miały bardziej kolorowo. Ale uważajmy, bo wściekle kolorowe wcale nie znaczy piękniejsze i wbrew pozorom może wyrządzić sporo szkód. Bardzo dobrą robotę robią czasopisma poradnikowe dla młodych rodziców. Jeżeli polecają książkę, to pytają o to specjalistów – literaturoznawców i grafików.

 

  • ET: Co by pan polecał w takim kąciku?


MR: Już prawie dwa lata polecamy z moją siostrą książki w miesięczniku „Twoje Dziecko” i jest w czym wybierać. Tyle że często to są małe wydawnictwa i niewielkie nakłady, więc często trzeba ich szukać. Bardzo kibicuję jednoosobowemu wydawnictwu Czerwony Konik. Wydany w nim „Młotek. Podręczny NIEporadnik.” Widłaka i Pawlaka dostał w ubiegłym roku nagrodę Ibby. Bardzo cenię Wojciecha Widłaka i jego serię o Panu Kuleczce pięknie ilustrowana przez Elżbietę Wasiuczyńską. Czego on nie tknie - jest znakomite. W nowej literaturze podoba mi się poetyka absurdu - nie wszystko musi być przecież bajką z morałem. W takiej literaturze, oderwanej od rzeczywistości, dziecko koncentruje uwagę na języku. Cieszę się też, że z coraz większą dbałością podchodzi się do przekładów: sporo się wydaje literatury obcej, na przykład książki skandynawskie i to nie tylko dzięki specjalizującym się szwedzkiej literaturze Zakamarkach, ale także dzięki gdańskiemu Wydawnictwu EneDueRabe. Niebywałym zjawiskiem są wydane przez Znak i Naszą Księgarnie książki o Mikołajku. Brakuje wciąż książek dla małych dzieci, z okrągłymi rogami, takich, które można ugryźć. A że rynek nie znosi próżni, pojawiają się w tej kategorii mało ciekawe rzeczy.

 

  • ET: Czy są książki, których by pan nie polecał?


MR: Kiedyś się buntowałem przeciwko książkom i filmom, których bohaterem jest łobuziak. Wydawały mi się zbyt nachalnym puszczaniem oka do dzieci. Wśród tego typu książek pojawiają się jednak perełki, jak „Czerwony Kapturek” Joanny Olech – książka przewrotna, w której dziewczynka została zjedzona przez wilka dlatego, że była zbyt posłuszna i nie sprzeciwiała się dorosłym. Przecież narzucane odgórnie systemy etyczne zwalniają nas z odpowiedzialnych wyborów, powinniśmy więc uczyć dzieci nie tego, co mają wybrać, ale że za każdym wyborem idą jakieś konsekwencje.

 

  • ET: A poza tym, niegrzeczni bohaterowie to często ci, którzy mają najciekawsze przygody…


MR: Bez wątpienia.

 

  • ET: Dziękuję za rozmowę i życzę jeszcze wielu językowych odkryć (to znaczy przygód;)).

 

 

Komentarze

A to ten Pan od "powrotu do Stumilowego lasu", tzn.od tłumaczenia. bardzo fajnie poradził sobie z tym. Nowa książeczka o kubusiu puchatku idealnie odzwierciadla poprzednie części

dodany: 2010-06-10 12:30:38, przez: karo

Przeczytaj również

Polecamy

Więcej z działu: Wywiady

Warto zobaczyć