Dziecko to specyficzny odbiorca. W zależności od wieku posiada różne kompetencje, ale i upodobania. Proszę powiedzieć, jakie cechy powinien posiadać tekst przeznaczony dla dziecka uczącego się czytać?
Wojciech Widłak: Tak zaraz to tego nie zdradzę, bo może konkurencja czuwa. Najpierw więc mała dygresja. Otóż w zamierzchłych czasach bardzo lubiłem komiksy (lubię je do dziś, co może być argumentem przeciwko twierdzeniu, że upodobania zależą od wieku – ale to już dygresja w dygresji). Polskich komiksów, poza "Tytusem, Romkiem i A’Tomkiem", naonczas nie było. Na szczęście mój przyjaciel, Krzysztof, był szczęśliwym posiadaczem kilkunastu tomów "Przygód Tintina". Niestety – po angielsku. To właściwie koniec dygresji. Odpowiedź, wypływająca z opisanego w dygresji doświadczenia, brzmi: tekst przeznaczony dla dziecka uczącego się czytać powinien mieć intrygujące ilustracje. "Tintin" je miał, co zachęciło mnie do odcyfrowywania napisów w dymkach i pomogło mi nauczyć się angielskiego.
"Sekret ponurego zamku" został stworzony właśnie z myślą o początkującym czytelniku. Czy tekst dla tak wymagającego odbiorcy pisze się trudniej?
WW: To zależy, z czym porównywać tę pracę. Moim zdaniem znacznie trudniejsze jest napisanie trzytomowej sagi niż historyjki zbudowanej z 30 zdań, ale oczywiście mogę się mylić. Tak serio, to bardzo lubię tego rodzaju pisarskie zadania. Przypominają rozwiązywanie krzyżówek, a może raczej jolek. Mam za sobą doświadczenie pisania tekstów do elementarzy – z liter, które kolejno poznają dzieci. A zatem stworzenie opowiadania, w którym można użyć wszystkich liter, jedynie oprócz ó, sz, cz, h, ch, ż, rz, dz, ś, si, ć, ć, ci, ź, zi, ń, ni, dź, dzi i dż to czysta przyjemność! Jeśli zaś chodzi o fabułę, to nie ma żadnych ograniczeń, byle tylko była ciekawa.
Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że lubi pisać, czyli z pewnością i być pisarzem. Czy marzył Pan o tym od dziecka, czy też jako mały chłopiec chciał Pan być raczej strażakiem albo marynarzem?
WW: Dopiero od dość niedawna przyzwyczaiłem się trochę do tego, że "jestem pisarzem", więc jeszcze do końca nie wiem, czy lubię. Natomiast z pewnością nie marzyłem od dziecka, żeby nim zostać. Jeśli o czymś marzyłem, to raczej o tym, żeby mieć dość czasu na przeczytanie tego, co napisali inni. I to marzenie się nie zmieniło. Mam bardzo wiele nieprzeczytanych książek – także dla dzieci, nie wspominając już o tych dla dorosłych.
Mali czytelnicy naszego portalu zastanawiają się, jak wyglądało życie szkolne pisarzy. Proszę zatem zdradzić im, czy miał Pan jakiś pseudonim? Czy lubił Pan szkołę? Z którego przedmiotu zawsze miał Pan piątki, a którego po prostu nie cierpiał?
WW: Dawno to było. Do szkoły zacząłem chodzić w czasach, gdy pisało się piórem ze stalówką, jak z "Plastusiowego pamiętnika". Nosiłem fartuszek z białym kołnierzykiem. Stale rozmawiałem na lekcjach, więc kolejne panie za karę sadzały mnie z dziewczynkami. Może dlatego do dziś lubię z nimi rozmawiać? Pseudonim miałem niezbyt oryginalny, odnazwiskowy. Nie lubiłem go, więc nawet teraz go nie będę przypominał. Piątki, wstyd się przyznać, miałem niemal ze wszystkich przedmiotów, przez dłuższy czas. A nie cierpiałem, też wstyd się przyznać, wuefu. Może dlatego, że na wuefie nie uczono jazdy na nartach, którą teraz bardzo lubię?
A proszę się przyznać, czy zdarzało się Panu wagarować?
Może pamięć mnie już myli, bo naprawdę upłynęło wiele czasu, ale wydaje mi się, że chyba tylko raz w życiu byłem na wagarach, i to już w liceum. Teraz słowo pokrzepienia dla tych, którzy też nie chodzą na wagary: jak widać, ten wstydliwy fakt nie przeszkodził mi w zostaniu pisarzem.
Serdecznie dziękuję za odpowiedzi na pytania, a także za dygresję.
Z Wojciechem Widłakiem rozmawiała Marta Pustuła