Warszawa

Chciałam zostać bibliotekarką, bo w bibliotece jest zawsze dużo książek... - Wywiad z Barbarą Gawryluk

Chciałam zostać bibliotekarką, bo w bibliotece jest zawsze dużo książek... - Wywiad z Barbarą Gawryluk

 

Wywiad z Panią Barbarą Gawryluk przeprowadzony przez Dominikę Uliszak, Małego Redaktora portalu CzasDzieci.pl podczas XV. Targów Książki w Krakowie.

 

Witam autorkę mojej ulubionej serii  książek "Biuro detektywistyczne Lassego i Mai"

 

Barbara Gawryluk: Nie jestem autorką Lassego i Mai, ale tłumaczką, autor nazywa się Martin Widmark i jest Szwedem, a ja tłumaczę te książki z języka szwedzkiego na polski. Dzisiaj również jest premiera dwóch nowych tomów, ale dzisiaj nie będziemy o detektywach rozmawiać.

 

Ile zna pani języków?

 

B.G.: Bardzo dobrze mówię po polsku i to jest chyba najważniejsze - to jest mój język. Mówię również bardzo dobrze po szwedzku, gdyż tego języka uczyłam się przez wiele lat. Mówię całkiem dobrze po niemiecku i troszkę mówię po angielsku, jednak w tym języku  bardzo się wstydzę mówić, więc kiedy mogę tego uniknąć, to nie używam angielskiego.  Udaje wtedy, że nic nie wiem. Natomiast ze zrozumiem angielskiego nie mam problemów.

 

Co spowodowało, że zajęła się Pani tłumaczeniem?

 

B.G.: Kiedy byłam dziewczynką, miałam 5, 6 lat, to moją najukochańszą książka na świecie, którą czytałam na okrągło była książka pt. "Dzieci z Bullerbyn". Na pewno wszystkie dzieci tę książkę również dzisiaj znają. Prawda? Książkę, o której mowa czytałam wiele razy i kiedyś dowiedziałam się, że ten kraj, w którym rozgrywa się akcja nazywa się Szwecja. Od momentu pierwszego kontaktu z tą książką bardzo chciałam tam kiedyś pojechać i zobaczyć jak jest w tym Bullerbyn. Potem czytałam różne inne książki Astrid Lindgren. Coraz więcej, coraz więcej ... , aż kiedy już byłam dużą dziewczynką i kończyłam liceum, postanowiłam pójść na studia, które nazywają się filologia szwedzka na Uniwersytecie Jagiellońskim . Tam właśnie nauczyłam się języka szwedzkiego.  Powoli zaczynałam coraz lepiej mówić po szwedzku, ale miłość do tego języka i kraju ma swój początek rzeczywiście w książkach dla dzieci, szwedzkich książkach dla dzieci, a przede wszystkim w książce "Dzieci z Bullerbyn”. Później dowiedziałam się już, jak wymawia się imiona bohaterów, że jest Lasse i Olle, że imię dziewczynki, o której pisze autorka wcale nie brzmi Kerstin tylko "Śersztin" po szwedzku… Tak, język szwedzki to moja wielka, wielka miłość i przygoda.

 

Czy w dzieciństwie marzyła Pani o pisaniu książek?

 

B.G.: W ogóle mi to nie przyszło do głowy. Nie myślałam nigdy o tym, że może kiedyś tak się zdarzyć, że zaczną pisać książki dla dzieci. Ja przede wszystkim książki czytałam. Byłam molem książkowym. Jesteś też molem książkowym?

 

Tak

 

B.G.: Czytałam i czytałam. Kiedy miałam może 11 - 12 lat zaczęłam pisać różne opowiadania o koleżankach z podwórka, o psie, który właśnie się w moim domu pojawił. Gdzieś, pewnie są jeszcze te opowiadania, może w domowym archiwum? Natomiast nie marzyłam o tym, żeby kiedykolwiek z tego powstały książki.  Prowadziłam za to kronikę szkolną. Pisałam bardzo chętnie różne wypracowania. Wszystkie dzieci okropnie jęczały, kiedy na zadanie było wypracowanie, a ja się bardzo cieszyłam, ponieważ lubiłam pisać. W zasadzie tochyba w ogóle nie brałam  tego nawet pod uwagę. Chciałam zostać bibliotekarką, bo w bibliotece jest zawsze dużo książek i tak sobie wyobrażałam, że tam się cały czas siedzi i czyta książki - a to było moje najbardziej ulubione zajęcie.

 

Jakie ma Pani największe marzenie?

 

B.G.: Jakie mam największe marzenie? Żeby jeszcze kiedyś mieć psa. Pies, który u nas mieszkał przez prawie 14 lat jest już na szczęśliwym, drugim psim świecie. Gdzieś tam sobie w tym psim niebie wędruje i patrzy na nas, jak nam tutaj jest bez niego źle. Na razie nie mogę mieć psa, ponieważ bardzo dużo podróżuje, bardzo dużo pracuje. Pies, który zamieszkałby teraz w moim domu, byłby z tego powodu nieszczęśliwy. Byłby smutny, że ciągle musi siedzieć sam. Mam nadzieję jednak, że jeszcze kiedyś będę mieć psa, jak moje życie będzie wyglądało troszkę inaczej. To jest właśnie moje najważniejsze marzenie.

 

 Czy tłumacząc książki czuje się Pani jak współautor?

 

B.G.: Ale mądre pytanie! Czy tłumacząć książki czuję się jak współautor? Istnieje takie słowo, które możemy użyć zamiast „tłumaczyć” – „przekładać”. Ostatnio słuchałam gdzieś, jak taki tłumacz mówi (mnie się to bardzo spodobało):przekład to jest takie przeprowadzanie czytelnika z jednej krainy w drugą krainę, przez taki most. I to my tłumacze jesteśmy  właśnie tymi mostami. Ja się nie czuję autorką , ja się czuję właśnie takim „przeprowadzaczem” z jednego brzegu na drugi. Umożliwiam to, żeby książki napisane w obcym dla nas języku, czyli języku szwedzkim, stały się jego najbliższymi książkami. Takimi książkami , które lubi się czytać. Kiedy przekładam książki na język polski, staram się to zrobić tak, aby nic w niej nie brzmiało źle, aby nawet, jeżeli jest jakieś okropnie trudne nazwisko, którego nie da się przeczytać lub imię, albo nazwa jakiegoś miejsca, to tak wymyślić nowe imię, żeby brzmiało troszkę obco, ale żeby nie było problemu z przeczytaniem go po polsku. Muszę tu dodać, że w języku szwedzkim są takie literki, których nie ma w języku polskim. Jest np. takie "å", z takim kółeczkiem na górze i takiej literki u nas w polskim nie ma. Tę literkę czyta się po polsku jak "O", więc w tej materii czuję się może troszeczkę jak autor, bo rzeczywiście niektóre np. imiona wymyślam .

 

Co jest łatwiejsze: tłumaczenie książek innych autorów czy tworzenie własnych?

 

B.G.: Nic nie jest łatwe, wszystko jest trudne. Trudno jest tłumaczyć i trudno jest pisać, szczególnie jak się wie, kto potem będzie te książki czytał. To nieprzypadkowo wszyscy mówią, że pisanie dla dzieci, to jest bardzo, bardzo trudna sztuką, dlatego, że dzieci od razu człowiekowi powiedzą, czy mu się podobało czy nie. Dorośli czasem krępują się wyznać to autorowi i udają, że było fajnie, mimo że np nic nie zrozumieli z książki. Dzieci natomiast od razu dają znać, że książka jest nuda. Mam często spotkania z dziećmi i na szczęście mi się nie zdarza, aby dzieci się nudziły, kiedy czytam np. na głos fragmenty. Jednak mogę to sobie wyobrazić sytuację, kiedy nie uda mi się jakiś rozdział i dzieci zaczną się kręcić, wiercić, albo wręcz wychodzić. Wiem, że będzie to znaczyć, że ta książka była beznadziejna, albo ten rozdział. Pisanie i tłumaczenie jest jednakowo trudne. Natomiast i pisanie, i tłumaczenie sprawia wielką radość. Gdy jest już coś napisane, gotowe i wiadomo, że dzieci będą to czytać.

 

 

 Wymyśliła Pani może nowe słowa w języku polskim na potrzeby tłumaczenia?

 

B.G.: Nigdy nie miałam takich pytań  w wywiadach. Udzielałam ich trochę, ale nie zadawano mi nigdy takiego trudnego pytania. Czy ja wymyśliłam jakieś słowo? Teraz się staram szybko przypomnieć. Tak, pamiętam, że był problem z pewnym przysmakiem szwedzkim , który mamy w Polsce też już od niedawna w wielu domach. To dzięki modzie, która przyszła na różne szwedzkie rzeczy. W Szwecji bardzo popularnym przysmakiem, takim do herbaty i do kawy, i dla dorosłych, i dla dzieci, są niewielkie drożdżówki, które się kręci w takie ślimaczki, i są one wypełnione taką cynamonową masą. Ja je przetłumaczyłam jako drożdżówki cynamonowe, bo wydawało mi się, że są to po prostu drożdżówki. Po czym umówiliśmy się z innymi tłumaczami, którzy tłumaczą książki dla dorosłych, że musimy wspólnie ustalić jak ten przysmak się nazywa. Doszliśmy do wspólnego porozumienia, że będzie się nazywać „bułeczki cynamonowe”. Teraz jak czytamy różne, szwedzkie książki, również dla dorosłych, to tam się pojawiają właśnie bułeczki cynamonowe. Bardzo aktualne teraz temat, bo gdy zbliża się zima, wtedy w każdym szwedzkim domu pachnie cynamonem, pachnie drożdżami – taki jest  zapach zimy i Świąt Bożego Narodzenia. To słowo „bułeczki cynamonowe”, chyba nie istniało wcześniej, a my je staramy się je pokazać jako bardzo pyszną rzecz do jedzenia, gdy robi się tak nieprzyjemnie zimno i deszczowo, śnieżnie.

 

Gdzie najlepiej pisze się nowe powieści?

 

B.G.: Ja nie wiem czy moje książki są powieściami? To są po prostu książeczki. One są najczęściej cienkie, bo dzieci lubią najczęściej cienkie książki, jak mi donoszą panie bibliotekarki. Jest specjalny gatunek pt. „ cienka książka”. Przychodzi dziecko do biblioteki: „Poproszę jakąś cienką książkę”, więc moje, do takiego gatunku właśnie należą, chociaż jest już kilka grubszych. Cały czas się zastanawiam, czy to są powieści. W każdym razie, piszę je najczęściej wtedy, kiedy mam wolny czas, kiedy jestem na urlopie, kiedy nic mi nie zakłóca powolnego trybu życia. Bardzo dobrze pisze mi się gdy jestem na wsi, albo w jakimś ogrodzie, albo na jakimś balkonie, gdzie jest dużo roślin. Muszę mieć ciszę.- to jest warunek. Czasami też piszę w domu, oczywiście!. Ale rzeczywiście najlepiej mi się pisze na wakacjach, na urlopie, za miastem, w ogrodzie.

 

Jak długo trwa pisanie nowej książki?

 

B.G.: To zależy, czy to jest książka dla malutkich dzieci, króciutka, która z założenia nie może być skomplikowaną książką, czy to jest książka, na którą mówiliśmy powieść. Takich też kilka napisałam. Ostatnio skończyłam pisać książkę, która jest trzecią częścią takiej historii rozgrywającej się w Polsce, w Szwecji i na Ukrainie. Tę część pisałam przez pół roku, więc to jest już dosyć dużo. Ale to dla tego ,że jest dużo bohaterów, jest parę wątków i trzeba to było jakoś  połączyć. Musiałam też dosyć dużo poszukać wiadomości np. o Lwowie, o Ukrainie , gdzie rozgrywa się część akcji i to również zajmuje trochę czasu. Natomiast tak przeciętnie piszę książkę tak około dwa, trzy miesiące. Z wszystkimi poprawkami, z powracaniem do niej, z zastanawianiem się... Daję ją zawsze do czytania zaprzyjaźnionym dzieciom, żeby sprawdziły czy ja tam jakiś głupot nie popisałam. To wszystko trwa i dopiero mniej więcej po takim okresie czasu jestem zdecydowana, że mogę ją wysłać do wydawnictwa.

 

 Skąd  czerpie Pani inspiracje do swoich pomysłów na książki?

 

B.G.: To jest tak, że jeżeli nasi czytelnicy tutaj będący, znają jakąkolwiek moją książkę, to wiedzą, że ja piszę takie książki obyczajowe, czyli książki o życiu, o tym co spotyka nas w prawdziwym świecie. Nie umiem tworzyć baśni, książek fantastycznych. Niestety nie piszę książek fantasy. Żałuję, bo wiem jaką one się wielką popularnością cieszą, ale aż na tyle moja wyobraźnia nie pracuje. Oprócz tego, że jestem pisarką, tłumaczką, jeszcze trzeci chyba bardzo ważny zawód  wykonuję – jestem dziennikarką. Pracuje w radiu, codziennie spotykam się z różnymi wydarzeniami i to jest moja inspiracja. Cały czas mam  oczy szeroko otwarte, uszy nastawione do słuchania, cały czas obserwuję, podglądam. Obserwuję dzieci, nawet teraz, bo może siedzi tu siedzi jakiś Kacperek albo jakaś Karolinka, która zostanie bohaterką mojej książki.  Nigdy nie wiadomo, co mnie nagle wciągnie i zainspiruje. Wczoraj, wieczorem byłam na fantastycznym spotkaniu w sąsiadującą  zresztą z nami Cafe Szafe, które jest w Krakowie na ulicy Felicjane. Był tam wernisaż pięknych ilustracji Ewy Kozyry- Pawlak i Pawła Pawlaka. Zapraszam wszystkich, aby poszli oglądnąć te ilustracje. Tam była taka dziewczynka, której cały czas się przyglądałam i wiedziałam, że to jest przyszła bohaterka, którejś z moich książek. Bo tak strasznie mi się spodobała - była taka fajna i wesoła, i tak fajnie nam się rozmawiało,… Jestem pewna, że w którejś z moich książeczek ona wystąpi.

 

Dziękujemy serdecznie za rozmowę i czas nam poświęcony.

 

 

 

Przeczytaj również

Polecamy

Więcej z działu: Wywiady

Warto zobaczyć