Scooby-Doo i Frankenstrachy (Scooby-Doo Frankencreepy)
Reż. Paul McEvoy
Wyk. Fred Walker i inni
USA 2014 (Galapagos)
To już dwudziesty drugi animowany film o przygodach Scooby-Doo. Czy realizując masowo – bo jak inaczej określić produkowanie dwóch filmów rocznie – bajki można jeszcze czymś widzów zaskoczyć?
Jak się okazuje: TAK – i to bardzo. Począwszy od świetnej, stylizowanej na filmy sensacyjne rodem z lat 70. czołówki, po przewrotną fabułę. „Scooby-Doo i Frankenstrachy” to jeden z najlepszych filmów o Scoobym, jakie powstały w ostatnich latach.
Wszystko zaczyna się niewinnie. Okazuje się, iż Velma (ta w okularach) otrzymała w spadku ponure zamczysko, nad którym oczywiście ciąży klątwa. A że wszelkie złe uroki, duchy i różne potwory to naturalne środowisko Scooby’ego i jego przyjaciół, nasi bohaterowie jadą do Transylwanii by przekonać się, że klątwa to dopiero początek ich kłopotów.
Chociaż od kilku lat twórcy animowanych pełnometrażowych filmów o Scoobym starają się uwspółcześniać opowiadane historie, to zazwyczaj schemat pozostaje w nich ten sam. Ot grupa detektywów rozwiązuje kryminalną zagadkę. Tu niby jest podobnie, tyle, że twórcy tej odsłony zamiast bawić się w uwspółcześnianie, ładnie zagrali z istniejącym już uniwersum Scooby’ego. Obok gierek z powieścią Mary Shelley (wszak tytuł zobowiązuje), cytatów ze starych horrorów z wytwórni Universal, mamy tu odwołania do wcześniejszych odcinków i intrygę poprowadzoną jak niemal w filmie dla dorosłych.
„Frankenstrachy” to przewrotna, straszna (dla dzieci oczywiście) i mądrze skonstruowana bajka, która wciąga tak dzieciaki, jak ich rodziców (wiem, bo testowałem na córce). W dodatku na końcu twórcy pozwolili sobie na kilka złośliwych żartów, będących ukłonem w stronę tych, którzy doszukują się błędów realizacyjnych w filmach. Idealna propozycja na leniwe, jesienne niedzielne przedpołudnie.