Będąc tak zwaną singielką, traktowałam matki z pobłażaniem, a nawet niechęcią. Wydawały mi się obcym, nieciekawym gatunkiem, żyjącym w specyficznym świecie pełnym upapranych, zazwyczaj wrzeszczących dzieci, wyżynających się ząbków i wysypujących się z przepełnionych torebek pampersów. W świecie, który w najmniejszym stopniu mnie nie pociągał.
Gdy sama zostałam matką, z przerażeniem odkryłam, że znalazłam się „po drugiej stronie” i teraz to na mnie osoby samotne patrzą jak na ufo, a moje ryczące w najmniej odpowiedniej chwili potomstwo zwyczajnie je drażni. Czasami miałam ochotę krzyczeć: „Hej, ja jestem tobą sprzed chwili! Też nie znoszę wydzierających się dzieciaków i ich obślinionych chrupek, i patrzeć już nie mogę na moje włosy, które błagają o fryzjera!”, ale wiedziałam, że to na nic. Przekroczyłam granicę, zza której nie było powrotu. Przestałam być sobą, a stałam się MATKĄ.
Z czasem odkryłam, że bardzo niesprawiedliwie wrzucałam wszystkie „dzieciate” do jednego worka. Dowiedziałam się, że są matki ekologiczne i nieekologiczne, matki pracujące i matki–boginie domowego ogniska, matki wózkowe (jakże ostatnio szykanowane) i chustowe, matki waldorfskie i matki Montessori, i tak dalej, i tak dalej... Od wszystkich tych podgrup kręciło mi się w głowie. Każda głosiła swoją wyższość i udowadniała, że to ona ma patent na wychowanie zdrowego, szczęśliwego i mądrego dziecka. Jako istota społeczna, poczułam wówczas niebywałą presję: chciałam się jakoś określić. Pójść wytyczoną już przez kogoś ścieżką – z wiarą, że robię dla mojego dziecka to, co najlepsze.
Na początek postanowiłam zostać matką, którą roboczo nazwę „dyplomowaną”. Niepewna siebie w nowej roli, pozbawiona pomocy babć, sióstr czy kuzynek, przyzwyczajona do szukania wiedzy w książkach, sięgnęłam między innymi po publikacje Adele Faber i Elaine Mazlish („Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały…”, „O rodzeństwie bez rywalizacji”), a potem dowiedziałam się, że lokalna poradnia psychologiczno-pedagogiczna oferuje warsztaty oparte na książkach tych autorek. Z entuzjazmem wzięłam w nich udział. Było to bardzo dobre doświadczenie. Poznałam tam wspaniałe kobiety, a z jedną z nich do dzisiaj się przyjaźnię. Z ulgą odkryłam wtedy, że oprócz matek przekonanych o własnej nieomylności istnieją też takie jak ja: zagubione. Matki, które sobie nie radzą i poszukują wsparcia.
W domu czytałyśmy kolejne rozdziały książki, a na cotygodniowych spotkaniach omawiałyśmy je i wykonywałyśmy poszczególne zadania. Czułam się bezpieczniejsza, jakbym wróciła do szkoły. To nie było prawdziwe życie: żadna z podejmowanych decyzji nie była nieodwracalna. Po warsztatach wracałam do domu uskrzydlona i przekonana, że wreszcie wiem, na czym polega wychowywanie. Stosowałam w praktyce to, czego się nauczyłam – i widziałam pozytywne efekty. Oczywiście robiłam to nieporadnie, więc często problemy pojawiały się mimo wszystko, ale to mnie nie zrażało. Życie samo weryfikowało książkowe mądrości, a instruktorki i współuczestniczki warsztatów radziły, co i jak poprawić.
mama Magda
Usłyszałam na przykład, że dziecko powinno czuć, iż ma wpływ na swoje życie, a więc powinno mu się w pewnych sytuacjach dawać wybór („Płatki na mleku, kanapka czy sałatka na śniadanie?”). Pozwoliłam wtedy swojemu czteroletniemu synowi wybrać zimową kurtkę i – ku mojej konsternacji – zdecydował się na… różową. Gdybym była Szwedką, na pewno kupiłabym mu ją bez mrugnięcia okiem, jednak głęboko zakorzenione w moim umyśle stereotypy dały o sobie znać. Po długich negocjacjach, ogromnie nieszczęśliwy, zgodził się na niebieską. Sfrustrowana poruszyłam ten problem na kolejnym spotkaniu dla rodziców i usłyszałam, że owszem – mam pozostawić dziecku wybór, ale najpierw muszę go tak zawęzić, abym była w stanie go zaakceptować. Ta, skądinąd dość oczywista, informacja była dla mnie absolutnie rewolucyjna.
Największą przeszkodą w uzyskaniu przeze mnie kwalifikacji „matki dyplomowanej” niespodziewanie okazał się mój własny mąż, którego nie przekonywały stosowane przeze mnie z zachwytem metody wychowawcze. Któregoś dnia, wróciwszy z pracy, stał się świadkiem pozornie błahej sytuacji, która mnie – niedospaną i skrajnie zmęczoną – niespodziewanie przerosła. Nasz czteroletni syn i młodsza od niego o dwa lata siostra próbowali jednocześnie wpakować się do spacerowego wózka, w którym miałam zwyczaj usypiać tę drugą. Popychali się przy tym i szturchali, i nie dawali za wygraną, choć na wszelkie sposoby próbowałam rozwiązać ich konflikt. Będąc u kresu wytrzymałości, przypomniałam sobie wówczas metodę „opisz, co widzisz”, zaczęłam więc mówić: „Widzę, że mały chłopiec bardzo chce wejść do wózka swojej siostry. Widzę, że ona też chce wejść do swojego wózka. Widzę, że chłopiec jest zły na swoją siostrę…” Ku mojemu zdumieniu, dzieci przestały się przepychać i zaczęły mnie słuchać. I kiedy odetchnęłam z ulgą i poczułam, że odzyskuję kontrolę nad tym, co się dzieje, usłyszałam za plecami odrobinę drwiący głos męża: „Widzę wózek!”
Przeżyłam wtedy straszliwą rozterkę, ale pozbierałam się, otrzepałam duchowo i wróciłam na obraną ścieżkę. Teraz jestem matką dyplomowaną (po każdym z kursów dostałam piękny, artystycznie zdobiony, dyplom jego ukończenia) z dwunastoletnim stażem.
A morał tej historii?
Jest ich kilka; w tym co najmniej jeden nieoczywisty.
mama Magda
Komentarze
Fantastycznie napisane i dla mnie odkrywcze :) też trochę czytam, ale na razie nie udało mi się doczytać żadnej z tego rodzaju książek do końca. Wdrażam chaotycznie różne rady i zalecenia. Bardzo dziękuję!!!
dodany: 2012-09-22 15:07:12, przez: Mama Agnieszka
super napisane... ja też jestem za wspomaganiem sie literaturą w problemach wychowawczych, tylko ważne by ową literaturę dobrze wybrać i umiejętnie z niej korzystać a nie chłonąć wszystko jak leci i oczekiwać cudów:)..każde dziecko jest inne....powodzenia w dalszych zmaganiach wychowawczych wszystkim rodzicom:):)
dodany: 2012-09-21 10:20:40, przez: Ania
Bardzo mądry artykuł, szczery i fajnie napisany. Mama Ewa
dodany: 2012-09-18 23:18:40, przez: Ewa
Wspomniane tu książki pomogły nam i innym wiele razy.
dodany: 2012-09-18 21:47:17, przez: Jarek