Wróciliśmy, choć wcale nam się nie chciało. Tęsknym wzrokiem patrzę na zdjęcia, dzieci zawodzą, że chciałyby wrócić… „szczególnie, mamo, zamieszkać w tym domu Łapicze 3”.
Kiedyś na pewno tam wrócimy. 300 przepedałowanych kilometrów… Dawno nie byliśmy w miejscach zapomnianych przez turystów i przez „wielki świat”. Widzieliśmy piękne lasy, wsie, meczety i cerkwie. Poznaliśmy dogłębnie regionalną kuchnię. Z wyłączonymi telefonami, pedałując, oczyszczaliśmy głowy, naprawialiśmy relacje, choć podobno w wakacje nie powinno się tego robić. Patrzyliśmy znów z ciekawością na siebie nawzajem, z dumą na nasze dzieci, że są takie fajne, z radością, że mamy wokół ludzi, z którymi dobrze nam się spędza czas. Ale od początku!
Kresowe wędrówki… Tradycyjnie w naszym przypadku wakacje spędziliśmy na rowerze. Jest nas siedmioro. Nasza czwórka, czyli Beti, Ostry, Maja (5 lat) i Jagoda (3 lata) i dwie moje przyjaciółki Agata i Kasia z córką Melanią (5 lat). Na chwilę dojeżdża Michał.
Wycieczka nam się przegrupowuje, ponieważ Mela nie odważyła się na przyczepkę, a w foteliku taka ilość kilometrów zabiłaby jej kręgosłup, poza tym Kasia nie miałaby szans z rowerem i fotelikiem na tych piaszczystych drogach. No właśnie, bo rozpieszczeni Bornholmem i trasami rowerowymi, przygotowanymi pod rowerzystów, tu zostaliśmy zdrowo zaskoczeni czystą naturą, piach był taki, że pchanie było codziennością! Zatem my i Agata jechaliśmy rowerami, a Kasia z Melanią krążyły po okolicy samochodem i robiły za bagażówkę. I chwała im za to, bo byłoby jeszcze trudniej.
Wyjeżdżamy nawet o czasie. Agata z nami, odważyła się skonfrontować z naszymi dziećmi w zamkniętej i mocno ograniczonej przestrzeni;) Przeżyła;)
W drodze zajeżdżamy do moich rodziców, plądrujemy pod ich nieobecność lodówkę, na pociechę zostawiając jagodzianki i enigmatyczną wiadomość. Potem w trasę. W trakcie podróży wpadamy na niecny plan, że wykorzystamy fakt pobytu niedaleko Białegostoku i w sobotę po babsku ruszymy na koncert Pozytywnych Wibracji, bo miał grać Pilichowski i Seal. Kupujemy bilety, Agata walczy z inteligentną kasą i hasłem: „proszę włożyć produkt” i ruszamy do Domu na Krańcu Świata – naszego pierwszego noclegu. Dom rzeczywiście na końcu świata! Za zalewem już tylko granica białoruska i widmo spotkania groźnych pograniczników, z którymi, jak opowiadała właścicielka, lepiej żyć w przyjaźni. Dom absolutnie przepiękny, mamy dla siebie poddasze. Jedną wielką przestrzeń, na której śpimy wszyscy. Obawiałam się, że będzie nam niekomfortowo, ale było super. Z okien mamy zabójcze widoki. Za domem zalew, z którego wykopujemy glinę, więc jest się czym bawić. Wieczorem dorosłe towarzystwo rozpoczyna zabawę, która towarzyszy im przez cały wyjazd, czyli bardzo emocjonującą grę… w makao. Rano pani robi takie śniadanie, że aż się wszyscy zaśliniliśmy, zwłaszcza nad zieloną pastą jajeczną, której składników do końca nie znamy do dziś.
Czas mamy kiepski. Rozleniwieni, dzieci śpią długo, nikt ich nie budzi… W zeszłym roku o 11:00 byliśmy już w drodze, a do spakowania mieliśmy 2 razy więcej i do tego namioty. Teraz ruszamy codziennie o 13:00;) Ale jak tu się spieszyć, gdy można rano w ciszy poczytać książkę i pogapić się na zieleń. W końcu to wakacje, a nie obóz żołnierski!
O 13:00 ruszamy. Dziewczyny jak księżniczki w przyczepkach z wszystkimi swoimi „przydasiami” umilającymi podróż. Ja, jak co roku, na końcu. Pomimo braku bagażu, łatwo nie jest. Dziewczyny ważą coraz więcej, a ja siły wcale więcej nie mam i 40 kg ciągnąć pod górkę, a tam są spore górki, jest ciężko. Ale za to, jak przyjemnie się zjeżdża!
I już Kruszyniany - jedna z miejscowości na szlaku tatarskim, gdzie mieszka ta ludność z dziada pradziada, gdzie mają swój cmentarz, meczet i... przepyszną kuchnię. Co to za cudowne jedzenie! Babki, kiszki, pyzy ziemniaczane, ogromne jagodzianki, listkowce w gigantycznych rozmiarach, pyszna kawa z kardamonem - no niebo w gębie za śmieszne pieniądze! Aż chce się je wydawać garściami!
Odwiedzamy meczet i słuchamy opowieści jednego z mieszkańców. Majce opowieść przewodnika utkwiła w głowie tylko z powodu jednej rzeczy, że pannę młodą wykupuje się za słodycze.
Natomiast mizar spowodował trudne rozmowy, bo trafiliśmy na nagrobek dziecka. No właśnie: „jak to możliwe, że małe dzieci umierają? Przecież ich mama jest wtedy taka samotna”. Wrośnięte w ziemię nagrobki powoli ustępują polskiej naturze i zaczynają pojawiać się pomniki, zdobienia (jeszcze małe, ale już coraz wyższe, coraz bogatsze), takie różne od tych starych, prostych, spokojnych.
Przy okazji obżerania się wyśmienitym jedzeniem u słynnej Dżenetty oglądamy tatarską jurtę, choć jak mówiła Jagoda, to śmierdzący domek. No cóż, wilgoć temu miejscu nie służy.
Ruszamy dalej. Dzień pierwszy, a my się oczywiście gubimy. Nadrabiamy jakieś 5 km. Tak to jest z tymi szlakami, że szybko traci się je z oczu. Ale tego dnia tylko 5 km, później będzie gorzej… Oczywiście jest też pchane! Humor ratują nam zbierane po drodze maliny, jagody i informacja, że po drodze mamy sklep. Będzie można uzupełnić zapasy wody. Jak się okazuje wiadomość jest tylko częściowo prawdziwa...
Gdy dojeżdżamy do miejscowości, okazuje się, że sklep jest, ale zamknięty, ponieważ pracuje się tu do 10:40! Nie mamy już nic do picia. Nie daję jednak za wygraną. Zaglądam na podwórko i pytam pana o wodę. Bardzo życzliwie napełnia naszą butelkę. Wielkie wrażenie robi na nim, że jestem z Warszawy i z dumą oświadcza, że jego córka też tam pracuje. Prawie go całuję z wdzięczności za wodę i gonię pozostałych z drogocennym łupem. Do naszego drugiego noclegu już niedaleko. Za każdym razem jesteśmy ciekawi, jak będzie, jakich ludzi spotkamy. Tym razem ma to być stadnina. Poprzednie miejsce było świetne. Piękne, z klimatem, z panią, która się nie narzucała swoją obecnością, ale też miło się z nią rozmawiało przy porannej kawce.
W końcu dojeżdżamy do stadniny w Poczopku. Otoczenie jest imponująco piękne: cudowne budynki, piękny teren, wszystko zadbane. My jesteśmy przyjęci bardzo ciepło. Cudnie!
Na spotkanie wychodzi nam Kasia z właścicielką, która z miejsca wygaduje mi, że nie zadzwoniłam, gdy się zgubiliśmy. Poratowałaby informacją, jak dojechać i gdzie dostać wodę. Idziemy na kolację, a tam czekają nas luksusy! Wystrój w środku co prawda nie w moim guście (ten rodzaj luksusu do mnie nie przemawia), ale i tak jest miło. Wszystko pachnie nowością, dostajemy mięciutkie ręczniki i bajeczną kolację, a dzieciaki boskie naleśniki, które po prostu wciągają jednym mlaśnięciem. A gospodyni wykopuje dla nas ze swoich zapasów zimne piwo. Jesteśmy w stanie ją ozłocić! Dzieciaki biegają po terenie, my siedzimy przy stole i gadamy. Zajął nas ciężki temat, bo szukaliśmy we czworo definicji zdrady;) Ale co tam! Później ja i Maja idziemy na spacer, by obserwować wieczorne zabiegi w stajniach, ale przeszkadza nam burza i deszcz. Na szczęście jesteśmy bezpieczni, w suchym domku. Dzieciaki idą spać, a towarzystwo oczywiście tnie w makao…
Wyruszamy tradycyjnie o 13. Mamy nawet nadwornego fryzjera, który czesał wszystkich przez cały wyjazd. Po porannej jajecznicy, wizycie u koni (Jagoda zafascynowana jest zwierzakami) i wpisie do pamiątkowej księgi ruszamy w drogę. Jeszcze nie wiemy, że będą przygody. A pani ostrzegała, że łatwo się zgubić!
Najpierw Silvarium. Bardzo ciekawe miejsce z galerią pokazującą zwierzaki żyjące w lesie, „prawdziwe, działające” mrowisko i fragment ula. Później ptaszarnia, zegary słoneczne, wszędzie łażące swobodnie bociany i głazy narzutowe – ogromneeeeeee!
Pedałujemy dalej. Zaczyna kropić, znajdujemy lokalny sklep z wiatą i kupujemy prowiant na „obiad”, czyli chleb, pasztet i dodatki. Ogórki dostajemy od pani za darmo:) Zaczyna lać, a my szczerzymy zęby z radości, że się nam udało nie zmoknąć.
Ruszamy dalej. Niestety zaczyna padać znowu, ale nie to jest najgorsze. Wjeżdżamy w las, a tam chmary wielkich komarów, które nie pozwalają nam się zatrzymywać. Nie działają żadne środki. Chwała temu, kto projektując przyczepkę, wymyślił, oprócz folii przeciwdeszczowej, siatkę ochronną. Dzięki niej dzieciaki są ocalone. A my? Wkładamy peleryny i w drogę. Siąpi, gdzieś w oddali burza, ale jedziemy. Nie jest źle, choć koła zanurzają się w mokrym piachu. Dzieci radosne i suche bawią się w przyczepkach. Szczęściary!
Wreszcie wyjeżdżamy z lasu. Na horyzoncie pojawia się jakaś miejscowość i jesteśmy pewni, że to Kopna Góra, bo chcieliśmy tu wejść do Arboretum. A później, za jakieś 8 km, Supraśl, czyli nasz cel. Tak nam się tylko wydaje - znów zabłądziliśmy. Jest gorzej niż myśleliśmy. Jesteśmy 20 km od Supraśla. Zdenerwowani zaopatrujemy się w czekoladę, picie, lody, inne pocieszacze i ruszamy dalej, pewni, że do Arboretum nie wejdziemy, bo będzie za późno.
Ale trasa robi się przyjemna. Dobrze mi się jedzie, Jagoda śpiewa piosenki, złość przechodzi. Deszcz nie pada, a słońce nie praży, jest ok! w sumie nie ma co się wkurzać. I nagle… robi się ciemno, zrywa się bardzo silny wiatr, który kładzie drzewa, aż do ziemi i zaczyna lać… Ale leje tak, że krople, które spadają mi na twarz, sprawiają, że wszystko mnie boli. Nic nie widzę. Z przymrużonymi oczami próbuję jechać tak, żeby się nie przewrócić. W oddali majaczy mi jedynie peleryna Ostrego. Jedziemy, licząc, że znajdziemy coś, gdzie będzie można się ukryć i przeczekać.
Tymczasem rozpętała się burza... A dzieci nadal zadowolone. No dobra, przynajmniej tyle! Ledwie poruszamy się do przodu i nagle trach! Przed nami runęło na drogę drzewo. Nie da się przejechać. Tego już za wiele! A deszcz nadal niemiłosiernie tłucze po twarzy. Odpinamy przyczepki od rowerów i wszystko przenosimy na drugą stronę. Trochę tracimy siły i odwagę (ja na pewno). Za chwilę podjeżdża wielki samochód, który byłby w stanie zabrać nas i nasze rowery. Ostry podchodzi i prosi o pomoc, ale pan ma nas gdzieś! Usuwa drzewo i jedzie dalej. Dzieci zaczynają panikować, jedyne o czym myślę, to żeby je przytulić, ale nie bardzo się da. Zatrzymujemy kolejny samochód. Pan ma mało miejsca i nie do końca rozumie, o co mi chodzi, ale pakuję mu się razem z dziewczynkami do auta i proszę, żeby nas zawiózł do Supraśla, mniej więcej pamiętam adres. Nie mam przy sobie niczego, telefonu, notatek, dokumentów. Myślę sobie „a jak to jakiś seryjny morderca?” Patrzę na niego i zaczynam się z siebie śmiać „głupia Beti, przyjechała wystraszona wszystkim warszawka spaczona życiem w wielkim groźnym mieście”. Zaczynam z człowiekiem po prostu rozmawiać, on włącza ogrzewanie, żebyśmy się suszyły i tłumaczy, że więcej nie może zabrać, bo z tyłu wiezie porcelanę na ślub córki. A w ogóle to jedzie bez dokumentów i nie bardzo może do Supraśla jechać. Przekonuję, że policję biorę na siebie, niech tylko jedzie. Daje się przekonać. My ruszamy, Agata przesiada się na mój rower, a Ostry bierze rower Agaty na przyczepkę Majki i jadą gdzieś przeczekać.
Nam gałęzie świszczą nad samochodem, mijamy pozwalane drzewa. Człowiek ma umiejętności prowadzenia samochodu podobne do moich, czyli żadne… Do tego niedowidzi, więc nawiguję to „w prawo, to „w lewo”, żeby nie wjechał na porozrzucane po całej ulicy gałęzie. Przejeżdżamy pod drzewem, które zawaliło się tylko na część drogi, zostawiając małą dziurę, a porcelana z tyłu ledwo zipie. W końcu dojeżdżamy do Supraśla. Tam ulice wręcz płyną. Znajdujemy ulicę i naszą kwaterę. Dziękuję człowiekowi, jak mogę. Najchętniej bym go wyściskała, ale nie chcę go straszyć i tak ma mnie pewnie za wariatkę. Ja wchodzę z dziewczynami się suszyć, a Kasia jedzie po coś ciepłego do jedzenia i pozostałą część ekipy.
Gdy reszta dociera, wszyscy się uspokajamy. Jemy padnięci, właściwie to pożeramy wszystko, co przywiozła Kasia. Umieramy ze zmęczenia. Wszystko nam jedno, że kwatera, o pięknej nazwie „Maja” jest brzydka, a pani fuka, jakby ktoś jej nadepnął na odcisk. Nie ma tego dnia miodowego piwa i makao. Wszyscy padają!
Wstajemy rano, a właścicielka nadal fuka. Tym razem dlatego, że się za wolno zbieramy, że nasze dziewczyny zaprosiły jej córkę do zabawy. Wygląda to tak, jakby letnicy jej przeszkadzali. Tylko po co w takim razie wynajmuje pokoje? Tego się nie dowiemy. Ponieważ czujemy się niechciani, zbieramy częściowo mokre manele i jedziemy na śniadanie, chociaż nie wiem, czy babkę ziemniaczaną można nazwać śniadaniem. Okolica jest piękna - siedzimy przy Pałacu Bucholtzów, w którym mieści się teraz liceum plastyczne.
Po poprzedniej masakrze należy nam się lekki dzień. Jedziemy więc na plażę nad rzeką Supraśl i tam spędzamy większość popołudnia. Jagoda jest przeszczęśliwa, tapla się w wodzie jak opętana. My zaliczamy siłownię na plaży i grę w paletki, a później w drogę! A w drodze pozostałości po burzy i piękne bagna. Zbieramy ogromne szyszki. To nasze wakacyjne skarby!
Wieczorem na drodze łapie nas Michał Kasi, który przyjechał na Majkowe urodziny. Porywają nasze dzieci, a my jedziemy z pustymi przyczepkami. Teraz to mamy wiatr we włosach! Byliśmy pierwsi w Karczmisku, w naszej bajkowej noclegowni. Piękne otoczenie, cudowni właściciele, plac zabaw dla dzieci, tipi z małą przędzalnią i oczywiście ogromne komary!
Siedzimy i gadamy do rana…
Witamy Maję buziakami i prezentem. To słodkie, że ona jest zaskoczona tym, że we własne urodziny dostaje prezenty;) Dla niej najważniejszy tego dnia jest tort, sto lat i coś w rodzaju imprezy. W tym roku wie, że będzie to park dinozaurów i park linowy, więc tym bardziej jest zdziwiona, że dostaje jeszcze prezent.
Potem czekamy na resztę, żeby przygotowali tort. Maja się go nie spodziewa, bo gdzie niby w tej głuszy mielibyśmy go zdobyć. Ale oczywiście mamy! Czekoladowy! Misiek przywiózł z Białegostoku. I świeczkę też mamy. Przychodzi Agata złożyć życzenia i mówi, że chce zabrać Maję na spacer, ale ta musi dać zawiązać sobie oczy. Agata prowadzi ją do miejsca, gdzie wszyscy czekamy z tortem. Jest zaskoczona, szczęście aż jej kapie z twarzy.
Później idziemy z dziewczynami zanieść tort gospodarzom i ich synom. Ich 3-letni synek, Filip, na wieść, że już dzisiaj wyjeżdżamy, powiedział: „no skoda, ze jedziecie, ja sie jus do was pzyzwycailem”;) Jagoda z nimi zostaje, a my z Mają wracamy do zbierania naszych rzeczy. Pogoda nie zapowiada się dobrze. Od rana jest chłodno i siąpi deszcz. No, ale ruszamy.
Najpierw wjeżdżamy na Szlak Rękodzieła Ludowego do pracowni ceramiki. Opowiadam dzieciom co i jak, trochę słuchamy pani, która mówi o różnych sposobach wypalania. Kupujemy sobie miski, a dziewczynom gliniane ptaszki-gwizdki i ruszamy dalej.
Deszcz zaczyna padać poziomo, a my jedziemy przez pola. Na szczęście po chwili wjeżdżamy w las i już jest przyjemnie, poza ostatnią wielgachną rozkopaną górą.
Dojeżdżamy do kwatery. Jest taka sobie. Ludzie prowadzący agroturystykę powinni pamiętać, żeby odizolować odrobinę przyjezdnych od swojego życia. Naprawdę nie zatrzymujemy się po to, żeby słuchać bardzo prywatnych rozmów między domownikami i wąchać zapachy wczorajszego obiadu. Jakoś to przełykam. Za chwilę porzucamy rowery i ruszamy do Białegostoku. Na początku z dziećmi, a później Michał i Ostry zabierają dzieci i je niańczą, a my idziemy na koncert.
Białystok robi na mnie ogromne wrażenie. Kiedy sto lat temu byłam tutaj zdawać egzaminy, było to zabiedzone miasteczko. Teraz jest piękny deptak, miasto tętni życiem.
Trafiamy na Podlaską Oktawę Kultur. Po mieście chodzą ludzie ubrani w ludowe stroje, gra ludowa muzyka, odbywają się koncerty. Jagoda oszalała z radości, tyle śpiewających kobiet w pięknych sukniach.
A nasz koncert? Świetnyyyyy! Pilichowski dał czadu i miał uroczego młodego basistę, który podniósł nam poziom adrenaliny. Później zespół, który mnie nie ruszył, a zwłaszcza pani, która miała teksty napisane na kartce. No i Seal. To nie jest muzyka, której słucham, ale facet mnie zauroczył profesjonalizmem, wielką energią, zaangażowaniem. Świetne show! Pomijam, że jest takiiii piękny!
Ostry i Agata budzą się z problemami żołądkowymi. Ostry faszeruje się lekami, bo dziś ważny dzień dla Majki. Agata zostaje w domu. A my ruszamy spełniać marzenia naszej młodej.
Nie wiem oczywiście, dlaczego park jurajski kojarzy się założycielom z plastikiem i muzyką disco polo, ale przymykamy na to oko, bo Maja jest taka szczęśliwa. Dziś to ona decyduje, z czego korzysta. Zaczynamy od parku linowego. Jagoda próbuje, ale po trzeciej przeszkodzie Ostry musi po nią wejść. To było jasne, bo w ogóle nie powinna wchodzić. Można było od 4. roku życia. A Maja? Jak to Maja! Część przeszkód po prostu śmignęła, nad częścią stała i obmyślała plan, żeby znów śmignąć. Była w swoim żywiole. Park jest super. Przeszkody trudne, ale bezpieczne, dzięki siatce łapiącej spadające dzieci. Nie obyło się bez tandetnych zabawek, kolorowych pociągów, dmuchanych zjeżdżalni i tej okropnej muzyki.
I już Park Jurajski. Dzieciakom bardzo się podoba. Z upodobaniem rozpoznają roślinożerców i drapieżców. Zaglądają im w paszcze i mimo wszystko boją, że jednak ożyją.
Wieczorem w domu gramy w Wygibajtusy, czytamy bajki, a Jagoda uczy się grać w makao i pożera na zmianę z Kasią kupionego kindziuka.
To był udany dzień. Maja była przeszczęśliwa.
Świetny dzień, piękna trasa, pyszne jedzenie w Supraślu i co najważniejsze: kolorowe lakiery do paznokci kupione w lokalnym sklepie. Nie muszę chyba mówić o radości dziewczyn.
A później występy na scenie Kina Jutrzenka. Pan jest tak miły, że pozwala wejść na scenę i w dodatku włącza światło, żeby zrobić klimat.
W Królowym Moście czeka na nas 100-letni dom, a za płotem cerkiew. Dom piękny z przemiłą właścicielką, świetnym ogrodem, miejscem na ognisko, kroniką starej szkoły, w której teraz mieszkają właściciele.
Idziemy na spacer, który nie jest taki zwyczajny - poznajemy na nim pewnego kota, gubimy piłeczkę i na koniec musimy wykonywać ciężkie zadania, które wymyślały nam dzieci. Trzeba było robić pompki, wysoko skakać, śpiewać piosenki i zrywać kwiaty na zawołanie.
Wieczorem robimy ognisko, które przerywa nam ulewa, ale kiełbasy udaje się zjeść. A później siedzimy z latarkami, bo wyłączyli światło. Wyobraźnia zaczyna działać!
Zaspane królewny jedzą śniadanko w ogródku, po czym wyruszamy w naszą ostatnią trasę. Droga jest ciężka, długa i zupełnie nieprzygotowana. Męczymy się okropnie. W dodatku to uczucie, że to już koniec nie służy nastrojom.
Agata zbiera po drodze kurki.
Marzymy o czymś dobrym do jedzenia na poprawę humoru, ale mamy pecha do knajp z jedzeniem. Wszystko po drodze było zamknięte. Jemy zamiennik obiadu przy lokalnym sklepie. Jesteśmy padnięci. My dorośli, bo dzieci oczywiście pełne energii.
Docieramy na miejsce. Agata czyści kurki, dzięki czemu pani Hanka robi nam następnego dnia śniadanie mistrzów, czyli jajecznicę z kurkami. Mniam!
Następnego dnia leniwie zbieramy bagaże. Odpalamy nasz samochód, zajeżdżamy na wielkieee jagodziany do Kruszynian i ruszamy w drogę do domu. Po drodze mijamy pozwalane drzewa i widzimy skutki burz, które przechodziły nad okolicami. W domu mamy zalaną piwnicę. Jeszcze nierozpakowani oglądamy zdjęcia. Gdy kończymy, Jagoda zalewa się łzami. Nie podoba jej się, że wakacje się skończyły. Nam też;(
Beata Ostrowska
Komentarze
Niesamowita wycieczka i świetna relacja :) Wycieczki w rodzinnym gronie są rewelacyjne i warto polecać i namawiać każdego. Widzę, że też podróżujecie przyczepką rowerową Croozer Kid :) Kolejny bardzo przydatny sprzęt podczas wypraw z maluchami.
dodany: 2013-05-02 15:40:50, przez: Ewa
bardzo ciekawe, podoba mie, dowiedzialam sie duzo nowych rzeczy tak zaciekawila mnie wasza wycieczka, ze chetnie bym pojechala z wami
dodany: 2011-10-23 06:59:29, przez: ania