Zwykle w podróży jest Nas Troje: ja i bliźnięta.
Początkowo, gdy chłopcy byli jeszcze "bardzo mali", czułam lęk jak sobie poradzimy w rozmaitych sytuacjach, które mogą zaskoczyć nas podczas wyjazdu. Wspólne wojaże rozpoczęliśmy gdzieś w okolicach drugich urodzin. Szybko okazało się, że - dłuższe czy krótsze - przejażdżki są akurat tym, co daje mi chwilę wytchnienia. Autentycznie, albowiem na co dzień zwykle trudno opanować moje dubeltowe potomstwo, które zalicza właśnie wiek, o którym mówi się: "ehhh, te czterolatki są nie do opanowania". Faktycznie są nie do opanowania, ale "na lądzie stałym" - znaczy to tyle, że "w drodze" są wspaniałymi kompanami. Przewspaniałymi. Zupełnie jakby podróżowanie przenosiło ich w jakiś inny wymiar. Jakby - na swój przedszkolny sposób - odnajdywali w tej formie spędzania czasu drobinki mistycyzmu. Wszystko ich ciekawi, fascynuje, zajmuje - do tego stopnia, że zapominają o zachowaniach, które dorośli zwykli określać - mało precyzyjnym sformułowaniem - tzw. "niegrzecznością".
A może oni, po prostu, włóczęgę mają we krwi? Ja sama uwielbiam "ten stan". Miłuję wszystko, co nosi znamiona wagabundy, włóczykijstwa i pozwala "realizować się" jako... powsinoga;) Może stąd taka łatwość w poskramianiu tego, co u sporej części nazywane jest mianem "jak przetrwać z dzieckiem w podróży"?
Dla mnie, osobiście, najtrudniejszy jest ten cały moment "przed"... Kiedy zanurzam się w tych wszystkich niuansach, drobiazgach, które "mogą się przydać", w wyobrażaniu sobie wszystkich sytuacji, które - nie daj Boże! - "mogłyby nas spotkać" i obmyślaniu skrupulatnych planów awaryjnych, by zabezpieczonym być na każdą ewentualność. Tutaj, przyznaję się bez bicia, jestem "lekko świrnięta" i - jakże często - ponosi mnie wyobraźnia. No, ale zadręczam tym jedynie samą siebie - wierząc, że w imię "świętego spokoju". Wszak "przezorny zawsze ubezpieczony".
Kiedy tak folguję tym wszystkim czarnym scenariuszom, jednako wzdycham do czasów, gdy jadąc na jakiś festiwal pakowałam do kieszeni bojówek jedynie szczoteczkę i pastę do zębów. Reszta? - "jakoś to będzie" :) Tak, tak... ale jedynie w przypadku dorosłego. Co do dzieci - lepiej wszystko mieć zapięte na ostatni guzik, co oszczędzi stresu i nerwówki zarówno pociechom, jak i opiekunom.
U nas należy brać pod uwagę także paskudną przypadłość - lokomocyjną chorobę. Och, ironio losu! Kochać podróże i jednocześnie cierpieć z ich powodu. W naszym trio to ja najgorzej to znoszę, nic zatem dziwnego, że najbardziej na świecie uwielbiam jazdę pociągiem. Nie wiem jak to działa, ale tam mdłości mnie nie dosięgają. Nie jesteśmy też uwiązani do jednego miejsca - można wstać, rozprostować kości, pospacerować. To duży plus. No i ten wiatr, pląsający czule z włosami, gdy otworzy się okno w korytarzu... mmmm...
Sama nie jestem wybredna, ni wymagająca. Lubię korytarz - ze względu na wspomniany taniec wichru. Nauczona doświadczeniem jednak, przy dzieciach pamiętam o wykupieniu miejscówki. Może okazać się zbawienna. Zwykle jednak - pomimo wykupionego miejsca siedzącego - i tak wszyscy stoimy na korytarzu i podziwiamy widoki. Ale komfort psychiczny jest bezcenny!
O czym zawsze pamiętam? O środkach przeciw chorobie lokomocyjnej, woreczkach "na wszelki wypadek" i ściereczce. O tym, by nie zaskoczyły nas w drodze "potrzeby fizjologiczne" (pamiętamy o pójściu do toalety przed podróżą; mamy na wierzchu chusteczki nawilżane i nakładki higieniczne na deskę sedesową). Zaopatrujemy się wcześniej w lekkie, "nie brudzące" przekąski i wodę niegazowaną. Sami ubieramy się "na cebulkę", ale nasz stały zestaw stanowią także ubranka - "na wszelki wypadek" na zmianę (jakby zdarzyła nam się jakaś przykra przygoda) oraz takie "na ciepło" i "na zimno" (gdyż nigdy nie mamy pewności jak aura zaskoczy nas za godzin parę czy gdzieś w innym rejonie Polski). No i obowiązkowo: kalosze, peleryny przeciwdeszczowe i parasole. Ponadto: przyjmowane leki, środki opatrunkowe (a nuż...) i podbita legitymacja ubezpieczeniowa (potwierdzająca ulgi biletowe). A do tego - duuuuuży plecak na plecy, by ręce mieć wolne dla ruchliwych szkrabów ;)
Prawda jest taka, że przy tej swojej "zapobiegliwości" zawsze, ale to zawsze wyglądam jak rasowy tragarz. Kiedy szykuje się daleka podróż, na spory okres, wtenczas rozważam czy nie rozsądniej jest nadać bagaże pocztą czy kurierem. Czasem jest to niezłe rozwiązanie.
No dobrze, a sam moment podróży? Dla mnie najkrytyczniejsza jest kłótnia "kto siedzi przy oknie". Pal licho, jak można to pogodzić (bo są dwa miejsca przy oknie), gorzej gdy trzeba się uciekać do rozstrzygnięć: "w jedną stronę ty, w drugą - on", "w połowie drogi roszada miejsc", "losujemy", "sami rozstrzygnijcie ten spór" i temu podobne. Kiedy ten etap mamy już za sobą (rzadko bezboleśnie i bez powodzi łez), reszta idzie już gładko.
Przede wszystkim podziwiamy piękno przyrody: ostatnio widzieliśmy liska, zające, jelenie i łanie, warchlaczki, czaple. Zachwycamy się konikami, krówkami i kurkami. Wypatrujemy bocianich gniazd. Wzdychamy do rzek, jezior, stawów i lasów. Próbujemy odgadnąć jakie miasto akurat mijamy (i - jednocześnie - zaznaczamy tę trasę na podręcznej mapie). Machamy z radością do osób czekających za szlabanem na przejazd pociągu. Układamy rymowanki o tym, co widzimy za oknem. Bawimy się w pomidora i inne "śmieszne" zabawy, które - nieraz - wymyślamy na poczekaniu. Robimy "dokumentację fotograficzną". Dyskutujemy (dobra pora na pogawędki o bezpieczeństwie w podróży). Nie ma tu ograniczeń - można robić wszystko na co mamy ochotę, byleby było bezpiecznie, miło i nie przeszkadzało pozostałym pasażerom. Przyjemnym akcentem "pociągowych wojaży" jest możliwość poznania ciekawych ludzi, także tych zupełnie małych - a wtenczas nasze potomstwo zyskuje "w drodze" kompanów.
Ale wiadomo, że z dziećmi "nigdy nic nie wiadomo", dlatego warto mieć pod ręką również coś, co daje nam pewność, że "w sytuacji kryzysowej" odwróci to uwagę malucha i zajmie go na pewien (choć) czas. Naszym nieodłącznym towarzyszem jest książka. Całkiem nieźle sprawdzają się również przewodniki z "miejscowymi legendami". Karty-zgrywusy (robienie śmiesznych min), jakaś nieskomplikowana, podręczna gra (najlepiej w wersji kieszonkowej), kolorowanki i... bańki mydlane. Dobrym rozwiązaniem są także pacynki na palce i - obowiązkowo - ukochany pluszak. To także zależy od tego, co preferuje dziecko - niechby było zajmująco, przyjemnie i poręcznie. Nie wyciągajmy wszystkiego od razu - przyda się element zaskoczenia.
Lubię podróże ze swoimi dziećmi, sprawiają mi (nam właściwie) wiele frajdy i przynoszą dużo satysfakcji. Nie wybieram w tym celu pory nocnej ("żeby przespali"), a jedynie zawsze staram się wyruszyć jak najwcześniej. "Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje." Ano daje, daje... spokojną podróż - czego życzę zarówno sobie, jaki i Wam, Drodzy Rodzice.
Aha, jeszcze jedno: twórzcie własne Kroniki Globtroterskie, zaznaczajcie na mapie miejsca, które już zwiedziliście, róbcie zdjęcia, zbierajcie bilety wstępu z ciekawych atrakcji, zapełniajcie pamiątkami Kuferki Wspomnień czy Kapsuły Czasu - po latach będzie do czego wracać. Porażki czas rozmyje (Wy zaczerpniecie z nich mądrość i doświadczenie), zaś miłe wrażenia przywołają na twarz uśmiech i promyczki nostalgii.
Powodzenia i szerokiej drogi!
Anna Jełłaczyc (mama Igorka i Boryska, czteroipółletnich bliźniąt)