Nigdy nie musiałam specjalnie definiować siebie, manifestować tego jaka jestem. I nagle stałam się matką. Weszłam do klanu i konieczne było wejście do jakiegoś obozu: Matek Idealnych, Matek Eko, Matek Wyrodnych. Jednak do żadnego z nich nie pasowałam, ponieważ ani specjalnie idealna nie jestem, maksymalnie wyrodna też nie, z Eko różnie bywa. Myślałam, że jestem normalna i do tego mam dziecko, no i męża też… Czułam się zagubiona, wyrzucona poza nawias społeczności jakoś tam określających się matek. Wśród jednych wszystko było różowe i słodkie, inne macierzyństwo traktowały jako nieustanną przygodę, dla kolejnych była to religia, dla jeszcze innych właśnie projekt.
W głowie miałam mętlik. Gdzie w takim razie jest ta normalność? W stuprocentowym poświęceniu dziecku, w znoszeniu ze stoickim spokojem kolejnego ryku, bo to ubranie uwiera? A może normalność to życie jak kiedyś… powrót do pracy, do ludzi, do rozmów o czymś innym niż ząbkowanie? I przez ten etap też musiałam przejść, podejmując decyzję o pozostaniu w domu i pracy zdalnej.
Przechodziłam przez to samo, co każda matka, ale z wielkim odczuciem, że matki kłamią, nie mówią prawdy o swoich uczuciach, przyjmują jeden front i bronią go jak Westerplatte. Te, które zostały w domu, nagle uwielbiały wyłącznie w nim siedzieć. Te, które spędzały czas w pracy, z pogardą patrzyły na te siedzące w domu. Nie było żadnego "pomiędzy". Nie było odcieni szarości w macierzyństwie. Nie mogło być zachwytu przeplatanego z rozpaczą, niechęcią. Ekstazy przemieszanej z nienawiścią.
I nagle zaczęły pojawiać się książki, w moim odczuciu, prawdziwe. Właśnie o tym "pomiędzy". O tym, co czułam przez cały czas macierzyństwa tego początkowego i tego, co czuję nadal, chociaż moim dzieciom daleko już do różowych niemowlaków.
Teraz przeczytałam Projekt: Matka. Dowcipną książkę, prawdziwą, nie bez ironii opisującą cały proces stawania się matką. I choć bliższy jest mi bardziej emocjonalny sposób pisania Joanny Woźniczko-Czeczot w Macierzyństwie non-fiction niż wycyzelowany, kombinowany, choć niezwykle sprawny, język Łukowiak, to książkę pochłonęłam w jeden dzień. Tak, to był cudowny dzień, kiedy byłam chora i w końcu po 6 latach miałam czas pochorować tak naprawdę, pod kocem i z książką. Niech żyją instytucje: szkoły i przedszkola!
Nie wiem, czy jest to książka dla wszystkich. Pewnie nawet macierzyństwo nie jest tu wyznacznikiem. Nie dla każdej matki będzie to lektura, w którą wsiąknie. Nie każdy ojciec pewnie zrozumie opisaną tutaj gamę uczuć. Singielka? Może powinna przeczytać. Matka, która nie zastanawia się nad istotą bytu a nad tym, co ma jutro do garnka włożyć, raczej też się nie zachwyci. O co oczywiście nie można autorki winić. Wszak nie pisała biblii dla matek i ojców. Zapisała po prostu swoje odczucia, opisała swój świat i swoją wielką zmianę.
I opisała tę zmianę wprost, nazywając rzeczy po imieniu, przyznała się do swoich słabości, nie tłumacząc ich niczym, nie waląc się w piersi ze skruszenia. Po prostu je nazwała, bo one są w każdej z nas. I w tej "złej" matce, spełniającej się zawodowo, i w tej "złej" matce, piastunce domowego ogniska. Bo w Polsce bardzo ciężko być dobrą matką. I trochę nie dziwię się, że tak długo czekałyśmy, by nazwać pewne rzeczy i o nich mówić. O tym nieustannym staniu w rozkroku nad dzieckiem, domem, mężem, własnym "ja". O tej rodzicielskiej ekwilibrystyce, którą na każdy sposób uprawia każda rodzina. Niezależnie od dochodów, liczby dzieci i wybranej filozofii wychowywania.
To również książka o egoizmie. A to słowo w kontekście macierzyństwa nie pojawiało się przez wieki. Z pojawianiem się dziecka znikała kobieta, a pojawiała się matka i tak miało być. Dobrze, że zaczynamy krzyczeć, że to nieprawda i każda na swój sposób powinna próbować ocalić siebie. I może dzięki takim tekstom powoli przestaniemy sobie i światu tłumaczyć się ze swojego sposobu przeżywania macierzyństwa, tłumaczyć, jak mi ciężko albo za wszelką cenę udowadniać, że nad wszystkim panuję. Że mamy dzieci, kochamy je i możemy iść z nimi przez życie jako matki, tak jak chcemy. Po swojemu!
mama Beata