Choć daję z siebie całe 100% (a przynajmniej tak mi się wydaje)czasem zastanawiam się: o co chodzi, że tak nam nie wychodzi? Bywa, że wokół wszyscy podziwiają: "ależ dobrze wychowane dzieci; tak ładnie się wyrażają; pięknie pani słuchają; jak grzecznie się zachowują; rety, jak cierpliwie i wytrwale potrafią siedzieć/słuchać/czekać" etc. Bywa jednak i tak, że zachodzę w głowę: "Co w nich wstąpiło?". Każdy odpowie: "Jak to dzieci…". Ja jednak mam żal do siebie (przede wszystkim), iż coraz mocniej doskwiera mi niedobór cierpliwości, zbyt łatwo wpadam w sidła złości, poddaję się narastającej frustracji i w ogóle: nie-tak-to-miało-wszystko-wyglądać. Nie tak. Szukam więc podpowiedzi tu i ówdzie…
Robertowi J. MacKenzie (i jego książce Uparte dzieci) zawdzięczam kilka cennych refleksji. Dotąd jakoś tak intuicyjnie wyczuwałam, że z jednym synem łatwiej nam nadawać na podobnych falach, a z drugim ścieramy się, jakbyśmy byli z całkiem innych bajek – po tej lekturze wiem już dlaczego. To nie jest prosta sytuacja, ale świadomość tego jest krokiem ku lepszej komunikacji.
Dowiedziałam się, w jaki sposób "dzieci o mocnym charakterze" (dziwne ile innych określeń nasuwa się na myśl dorosłym, gdy takie jednostki próbują po swojemu poznawać świat) uczą się zasad. Dotarło do mnie, jaka rozbieżność istnieje pomiędzy tym, jak uczą się ich moi synowie, a tym, w jaki sposób ja próbuję ich tego nauczyć. Nic dziwnego, że zgrzyta…
Mam nadzieję, że teraz – mając dodatkową wiedzę – nie dam się już wciągnąć w niepotrzebne "próby sił" i z pełną świadomością potrafiła będę odmówić uczestnictwa w "rodzinnym tańcu". Szkoda nóg, sił, czasu, energii i emocji. Przydadzą się na przyjemniejsze rozrywki…
mama Anna