Sakumata, słynnego w całej Turcji malarza, odwiedza wysłannik lokalnego władcy, wzywając do pałacu swego Pana. Ma on dlań niezwykłe zlecenie: trzeba udekorować malowidłami komnaty synka władcy, Madurera, któremu tajemnicza choroba odbiera możliwość kontaktu ze światem za murami. Dla obu - malarza i chłopca - będzie to początek niezwykłej przyjaźni i podróży w głąb siebie...
Piękna, utrzymana w konwencji orientalnych baśni, opowieść o potędze wyobraźni, istocie sztuki i sile przyjaźni.
tytuł oryginału: Lo stralisco
przekład: Ewa Nicewicz-Staszowska
format: 145x205
oprawa: twarda
stron: 136
I tak, nie szczędząc cierpliwości, dzień po dniu, Sakumat nauczył Madurera malować kwiaty i łodyżki traw, a ponieważ kwiaty nie różnią się wiele od motyli, nauczył go także malować motyle.
Musiały upłynąć trzy tygodnie, by Madurer uznał swoje umiejętności za zadowalające i by sam zaczął domalowywać maleńkie kwiatki i motyle na łące, która tymczasem stała się dojrzałym polem czerwcowym, tętniącym wielobarwnym życiem.
Z każdym dniem malunki Madurera stawały się coraz śmielsze i zaczęły stapiać się z tymi, które wychodziły spod pędzla Sakumata, burząc nieco porządek form i naruszając jednorodność zieleni, zupełnie jakby skoczył tam lub przyczaił się jakiś duży zając, który zwietrzył niebezpieczeństwo. Ale ciepła i rozświetlona pod pogodnym niebem łąka chłonęła tę różnorodność, tworząc coś na kształt wielkiego lasu traw i kwiatów.
Pewnego dnia Madurer zaczął malować drobne, złote kłosy, które ostrożnie wynurzały się z trawy i pięły ku błękitowi nieba.
– Na naszej łące pojawiło się zboże? – zapytał, uśmiechając się Sakumat, któremu zdarzało się czasem stawać za plecami chłopca i przyglądać się jego poczynaniom. – Czyżby wiatr przyniósł je tu aż z wielkiej doliny Firatu?
– To nie jest zboże – odparł Madurer bardzo poważnie – i to nie są kłosy zboża.
– To nie jest zboże? A wygląda jak zboże, bardzo drobne zboże…
– Tak, jest podobne do zboża. Ale to kłosy migotnika.
– Migotnika? Nie znam takiej rośliny – powiedział Sakumat, z zaciekawieniem zbliżając twarz do jednego z namalowanych kłosów, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
– Nikt jej nie zna – odrzekł Madurer – to taka świecąca roślina.
– Świecąca?
– Tak. Zakwita światłem w pogodne noce. Taka roślina‑świetlik, rozumiesz? My teraz nie możemy zobaczyć jej światła, bo jest dzień. Ale w nocy migotnik rozświetla całą łąkę.
Sakumat nie odpowiedział, tylko wciąż przypatrywał się roślinie.
Tego wieczoru odbył rozmowę z burbanem i poprosił go, by ten posłał swego człowieka do Malatyi, do kupca Kayaty’ego, który stał na placu przed meczetem…
Po tygodniu, w samym środku nocy, Sakumat delikatnie potrząsnął ramieniem śpiącego chłopca. W zacienionej części pokoju, dwa kroki od łóżka, w ciszy, siedział na poduszkach burban.
– Obudź się, Madurerze.
– Co się stało? Co się stało, Sakumacie?
– Spójrz.
Zaspany chłopiec usiadł na łóżku. W ciemnościach wokół niego setki delikatnych kłosów mieniły się złotym blaskiem. Przechylone w różne strony błyszczały na tle pogrążonej w mroku łąki; wydawało się, że kołyszą się na wietrze.
– Migotnik! – wykrzyknął oszołomiony chłopiec, skacząc na łóżku na równe nogi.
– Dziś jest pogodna noc – powiedział Sakumat.
Madurer spojrzał w górę. Setki świecących punkcików błyszczały na ciemnym niebie.
Z zadartą głową, zapadając się stopami w materac, Madurer kręcił się dookoła i patrzył. Otwierał i zaciskał szybko dłonie na wysokości klatki piersiowej, jakby chwytał nimi powietrze; oddychał głęboko.
– O! Czy mój ojciec wie? – zapytał, nie opuszczając głowy.
– Tak, Madurerze. Jestem tutaj – wyszeptał burban.
On także, skryty w mroku pokoju, siedział na poduszce i oddychał głęboko. Jego oddech, głębszy i spokojniejszy niż Madurera, wydawał się podmuchem wiatru kołyszącym łany migotnika.