Pipo nie jest zwykłym księciem i niezwykłe ma życie. Wyczekany przez rodziców, uproszony przez ojca, godzi się na bycie jego synem. Dorasta w radości, ale też obiera niełatwą drogę przez życie, smakując konsekwencji swoich wyborów. I co ważne – za zgodą rodziców.
„Bajka o księciu Pipo i jego czerwonym koniku” to najnowsze przedstawienie dla dzieci Teatru Gdynia Główna. Przyznam się, że były dla mnie elementy „stopujące”: król jest smutny, bo chce syna – wieje stereotypem, nóż wbity w stół trochę straszy, ponadto kupowanie dzieci, skok do wulkanu... już, już miałam się nastawić na „nie”, gdy dotarło do mnie, że to moje postrzeganie jest złe. W rzeczywistości cały spektakl skłania do myślenia. Elementy „mniej przyswajalne” są tylko z mojej, dorosłej perspektywy. A dzieci, jeszcze nieskażone stereotypami, widzą to po swojemu. I nawet jeżeli nie wszystko było dla nich zrozumiałe, po prostu obserwują.
Jest wiele fascynujących momentów przedstawienia, np. gdy to dzieci wybierają sobie rodziców, czyli własne być albo nie być. Taka chwila do refleksji, co by było, gdybyśmy musieli się wykazać w jakiś sposób przed naszymi jeszcze nienarodzonymi dziećmi? Najczęściej się nie zastanawiamy, a szkoda, bo akurat przyszłemu księciu Pipo nie spieszy się do narodzin. Jest wymagający, sprawdza ojca, pytając go o „prezent” na swoje 15. urodziny.
Przy czym nie zgadzam się, że jest to „nieco złośliwie pojęty materializm”, jak napisano w jednej z recenzji. Przecież Pipo odrzuca innych ojców, mimo dużo bogatszych ofert na podarunek. A poza tym liczy się to, co dzieje się po tych kilkunastu latach od danej obietnicy: wszyscy o niej zapomnieli, a książę zaczyna chorować w swoje 15. urodziny.
Konsekwencja rodziców to ważna sprawa – dzieci cierpią, gdy nie dotrzymujemy danego słowa.
Kolejnym wartym uwagi i wzruszającym momentem jest ten, gdy rodzice pozwalają synowi opuścić dom. I znów istotny jest ciąg dalszy, kiedy ostrzegają go przed wulkanem i pomagają przebrnąć trudną drogę, ale Pipo mimo prób ominięcia góry, ciągle widzi ją przed sobą... bo przecież nie sposób uniknąć w życiu wszystkich problemów, szczególnie gdy natura ciągnie w tym jednym kierunku.
Rzecz jasna rodzice mogą więzić swoją nadopiekuńczością, trzymać dzieci pod kloszem, ale co się wówczas z nimi dzieje? Można się przekonać w dalszej części, gdy akcja rozgrywa się już na dnie krateru.
Dziecięcy świat fantazji, który często ubożeje z wiekiem, przybliża nam wielofunkcyjność niektórych elementów scenografii. Rzeczy martwe wcielane niekiedy w żywe: stół na kółkach, oprócz swej prozaicznej roli, staje się kuszetką do krainy snów, ale i czerwonym konikiem księcia Pipo. Z kolei zestaw szafeczek, pełni dwie skrajne funkcje: najpierw to sklep z dziećmi, miejsce narodzin małego Pipo, a później jego więzienie.
Taka wielofunkcyjność dotyczy również dwóch ról dorosłych: raz troskliwych i wyrozumiałych rodziców, innym razem oprawców Pipo. Jedynie rola dziecięca jest niezmienna „od urodzenia”. Oczywiście być może to tylko przez kwestie techniczne. Jednak uważam, że zabieg ten bardziej osadzał Pipo na pierwszym planie. A może jest też jeszcze głębsze dno: ukazanie oczami dzieci świata dorosłych, którzy czasem nawet powierzchownie podobni do bliskich, okazują się być zupełnie inni.
Co istotne, w spektaklu pomyślano również o widzach dorosłych – przekaz jest dostosowany do zróżnicowanego odbiorcy i jego stopnia pojmowania. Ze świetnym wykorzystaniem przestrzeni Teatru Gdynia Główna poprzez konieczność przemieszczania się „pomiędzy światami” oraz zrównoważoną interakcją z widownią włącznie. W jednych momentach słychać okrzyki dzieci, w innych – śmiech rodziców. O takim rozwiązaniu raczej nie myślą twórcy spektakli dla dzieci, a przecież dorośli często towarzyszą młodym odbiorcom. Może to być przyczyną niechęci uczestnictwa w kulturze młodego pokolenia – rodzic ma dość futrzaków na patyku, a dziecka samego nie puści.
Dlatego „Bajka o księciu Pipo...” to bardzo dobra alternatywa dla powielanych i już nieco nudnawych kudłatych stworzonek w teatrzykach dla dzieci, gdzie dobra postać poucza złą, a ta albo wchodzi na dobrą drogę, albo zostaje ukarana. To takie naiwne uproszczenie w stosunku do świata realnego. Przecież po to między innymi istnieje teatr, by przedstawiać wszystkie dostępne kolory życia w przystępnych filtrach metafor.