Po książkę Neila Gaimana, nagradzanego autora książek dla dorosłych i dzieci, sięgnęłam wiedziona intrygującym jej tytułem Na szczęście mleko... oraz zachęcona pochlebnymi recenzjami oraz atrakcyjną szatą graficzną. Wraz z moimi pociechami zasiadłam do jej lektury. Z zapartym tchem śledziliśmy krok po kroku perypetie jej głównego bohatera, ojca, którego wyjście do sklepu po karton mleka przeradza się w dramatyczną i momentami zabawną kosmiczno-fantastyczną przygodę.
Choć tego typu fabuła nie leży w moim guście, mój siedmiolatek w trakcie lektury dobrze się bawił, wybuchając czasem gromkim śmiechem. Bawiły go bowiem śmieszne postaci stworzone przez znanego grafika, Chrisa Riddela, z którymi musi się zmierzyć główny bohater. Są wśród nich m.in. okrutna Królowa Piratów, śluzowaci przybysze z obcej planety, fioletowe krasnoludy, galaktyczni policjanci, bóg mieszkający na zboczu wygasłego wulkanu, mieszkańcy dżungli uzbrojeni w noże i wampiry, zwane tu vumpirami. Młodym czytelnikom do gustu przypadną także być może pojazdy pojawiające się na kartach książki, takie jak Machina Czasu oraz Latająco-Kulowy-Transporter-Osobowy.
Chociaż książka Na szczęście mleko... liczy sobie ponad 145 stron, jej akcja toczy się wartko i czyta się ją w mig. Kiedy zasiadłam z dziećmi do jej lektury, za jednym razem przeczytaliśmy blisko 100 stron. Moim mali czytelnicy słuchali w skupieniu i zniecierpliwieni wypytywali, co będzie dalej. Ja jednak, im bardziej zagłębiałam się w wątku fabularnym, tym bardziej miałam wrażenie, że autor przesadził wymyślając miejscami absurdalną treść i dobierając dziwaczne postaci.
Odradzam także czytanie jej przed snem, bo moja pociecha uskarżała się po lekturze na koszmarne sny. Coś jednak w tej książce jest przyciągającego dziecięcą uwagę, skoro mój siedmiolatek samodzielnie zabrał się do jej ponownej lektury.
Karina Hanisz