Datę 12 sierpnia 2012 miałem już od dawna zarezerwowaną w swoim kalendarzu. Jakiś czas temu przeczytałem o Parku Edukacji Rozwojowej i niezwykle spodobała mi się sama idea tego przedsięwzięcia, jak i sposób jego realizacji.
Park jest niestety nastawiony na warsztaty dla grup zorganizowanych i indywidualnie można go zwiedzać jedynie w weekendy w dość nietypowych godzinach (13-17 od kwietnia do listopada). Piknik rodzinny był więc dla mnie okazją, aby wreszcie zobaczyć na własne oczy teren Parku.
W niedzielę uprzedziłem swoją 3-letnią córkę, że po południu wybieramy się do Afryki. Przyjęła to bez zdziwienia, tak samo jak i fakt, że na inny kontynent udajemy się autobusem linii 128. Miałem trochę obaw, czy uda nam się bez problemu odnaleźć park, gdyż wybieraliśmy się tam pierwszy raz a i tereny, gdzie jest położony, to dla mnie terra incognita. Na szczęście od razu po wyjściu z autobusu dobiega nas odgłos bębnów, co pozwala nam z miejsca wczuć się w atmosferę oraz wskazuje drogę. Niestety do opisu pogody można by użyć każdego innego określenia niż "afrykańska", a jeśli już, to raczej nie z sawanny, lecz z najbardziej deszczowych lasów równikowych. Salezjański Wolontariat Misyjny MŁODZI ŚWIATU, który organizuje piknik, ma jednak chyba poparcie tam na górze: wraz z przekroczeniem bramy parku deszcz przestaje padać i zaczyna nieśmiało wychodzić słońce.
Od razu wita nas ogromna figura słonia w stojącego obok chat afrykańskiej wioski. Rozglądamy się po ogromnym terenie parku: jego centralnym punktem jest gigantyczna mapa wszystkich kontynentów ułożona z kostki brukowej (w trakcie pikniku posłużyła do gry "Podróż dookoła świata"). Obok poszczególnych kontynentów znajdują się pomieszczenia mieszkalne charakterystyczne dla danej części globu: wspomniana już afrykańska wioska, andyjska kamienna chata, indiańskie wigwamy, igloo, mongolska jurta i papuaski dom na palach.
Zwiedzanie zaczynamy od andyjskiej chatki, przeprawiając się z Europy na Grenlandię za pomocą drewnianego mostu, a później (to już łatwizna) wykonując jeden mały skok do Kanady. Przed chatą dumnie spogląda na nas figura lamy naturalnych rozmiarów. Córka domaga się, aby posadzić ją na grzbiecie i w ten oto sposób podziwianie panoramy parku z wysokości lamy stanie się lejtmotywem naszej wizyty (wracaliśmy tam czterokrotnie). W chacie (jak i domkach w innych rejonów świata) znajdują się przedmioty używane na co dzień przez mieszkańców danego kontynentu i informacje o ich życiu.
Odwiedzamy po kolei indiański wigwam, obok którego można nauczyć się strzelać z łuku, jak najbardziej żywego osiołka, który chętnie korzysta z naszego poczęstunku, eskimoskie igloo, gdzie można ułożyć się na posłaniu z futer i mongolską jurtę strzeżoną przez figurę wielbłąda. Nad całym parkiem góruje małe wzniesienie, na którym zbudowano replikę wiszącego mostu. Choć jest on zawieszony mniej więcej metr nad ziemią, to wrażenie jest niesamowite – nie wyobrażam sobie, żebym skorzystał z takiego mostu, mając pod sobą kilkusetmetrową przepaść. Odwiedzamy jeszcze jedno pomieszczenie, gdzie znajdują się wiernie odtworzone slumsy. Ma się tam odbyć gra symulacyjna "Streetworkerzy", pokazująca, jak wygląda życie w nędzy w różnych częściach świata. Bardzo ciekawe i pouczające, ale chyba jeszcze nie czas na tę wiedzę dla 3-letniego dziecka.
Oficjalnie rozpoczyna się piknik, ze sceny oprócz zaproszenia do udanej zabawy dobiegają nas bardzo mądre słowa o tym, aby skorzystać z uczestnictwa w pikniku i przekonać się, jak dużo mamy w porównaniu z wieloma ludźmi z innych części świata.
Po części oficjalnej na scenę wchodzi Ricky Lion prowadzący zajęcia z "bębnowania", jak to jak zwykle uroczo określiła moja córka. Prowadzący po krótkiej prezentacji różnych instrumentów przechodzi do głównego punktu programu, czyli wesołego i rytmicznego walenia w różnej wielkości bębny, na co czeka spora grupka dzieci zgromadzonych pod sceną. Podczas warsztatów oprócz tego, jak utrzymać równy rytm, dowiadujemy się również, że dźwięki można… zobaczyć: Ricky Lion co chwila polewa dwa ogromne bębny wodą, a przy każdym uderzeniu wzbija się z nich w rytm muzyki fontanna drobnych kropelek! Po pierwszej fascynacji możliwością swobodnego walenia w bęben, Maja szybko się nudzi i z żalem muszę opuścić warsztaty, aby udać się pod igloo, gdzie wolontariusze malują dzieciom twarze. Zanim uda mi się wrócić pod scenę mija kilkanaście minut, które, co stwierdzam z niemałym zdziwieniem, moje dziecko potrafi cierpliwie spędzić w jednym miejscu.
Warsztaty muzyczne kończą się szalonym tańcem w rytm "Waka, Waka" Shakiry i wesołym korowodem dookoła parku, oczywiście w rytm bębnów. My w międzyczasie idziemy do sklepiku z pamiątkami. Coś mi tutaj nie pasuje, zastanawiam się, co i po chwili dochodzę do wniosku, że wszystkie rzeczy tutaj, od drobiazgów stylizowanych na folklor danego kontynentu, przez gry edukacyjne, po rzeźby, są ŁADNE. Przyzwyczajony do koszmarnej brzydoty wszelkich pamiątek sprzedawanych na straganach podczas różnych imprez, przeżywam pozytywny szok. Razem z córką wybieramy drewnianą piszczałkę, co było krokiem dość nierozważnym, biorąc pod uwagę, że jej dźwięk będzie mi towarzyszył podczas dalszego zwiedzania, drogi do domu oraz pisania niniejszej relacji.
W oczekiwaniu na dalsze atrakcje kupujemy los na loterii, z której zysk jest przeznaczony na misje i kosztujemy smakołyków przygotowanych przez organizatorów. Niestety nie było nam dane obejrzenie dalszych punktów programu. Nad park nadciągnęły ciemne chmury i początkowo drobny deszcz przerodził się w oberwanie chmury połączone z gradobiciem, skutkując małym potopem, co poniekąd wpisało się w przesłanie całej imprezy. Chcąc, nie chcąc, musieliśmy wracać do domu i ten oto sposób ominęły nas m.in. warsztaty z robienia czekolady, nauka jednego z języków afrykańskich i koncert niezwykle cenionego przeze mnie De Press.
Nasza recenzja w skrócie? Fascynujące miejsce, niezwykła, wspaniała i bardzo mądra impreza.
Ryszard Kapusta