Prezentujemy Państwu zwycięskie prace, nadesłane przez naszych czytelników na konkurs filmowy pt."Przygoda z LEGO na DVD". Oto najciekawsze historie o tym, co wydarzyło się w pewien zwykły-niezwykły wrześniowy poranek. Zapraszamy do lektury!
"Spotkanie z magią"
To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle w radiowęźle rozległ się donośny głos. Męski głos. Głos, który z pewnością nie należał do osoby, która przekazywała wiadomości na co dzień. Mówił szybko i niewyraźnie, było słychać, że jest zdenerwowany, ale pojedynczych słów nikt już nie rozumiał. Nauczyciele zaczęli wyglądać na korytarz. Trudno było stwierdzić, czy są ciekawi, czy przerażeni. Ktoś otworzył okno, żeby sprawdzić, czy na dole dzieje się coś złego. Cóż, działo się. Nad boiskiem unosiła się czarna zasłona dymu.
Moi przerażeni koledzy postanowili szybko zamknąć okno, ale było za późno. Dym dostał się do sali z prędkością światła. Myślałem, że umrzemy, a przynajmniej zemdlejemy, ale nie… Czerń wlała się do klasy, dosięgając każdego zakamarka. Pochłaniała najmniejszą cząsteczkę światła, jaka starała jej się przeciwstawić, czyniąc wszystko swoją własnością. Ktoś zaczął płakać. Ktoś krzyczał, ale po chwili wszystko ucichło. Niektórzy zastygli chyba w bezruchu, bo nie słyszałem żadnych kroków i szmerów. Gdy poczułem jak nogi mi cierpną, wiedziałem już, co się dzieje. Ta dziwna substancja nas unieszkodliwiała, sprawiała, że nie mogliśmy się ruszać. Jeśli chciałem przetrwać i uratować przyjaciół, musiałem wziąć się w garść i jak najszybciej znaleźć drogę do drzwi. Zanim ciemność pochłonęła klasę stałem niedaleko, może trzy, cztery kroki od nich, więc nie przewidywałem problemów.
Nabijając sobie po drodze dwa siniaki na kolanie i jednego guza na głowie, w końcu poczułem pod palcami klamkę. Powinno mnie wtedy zaskoczyć, że światło z korytarza nie wlało się do sali; że ciemność z klasy, nie przelała się na korytarz. Ale nie zaskoczyło. Możliwe, że byłem zbyt podekscytowany faktem, że udało mi się uciec z zaczynającej mnie obezwładniać ciemności. Na korytarzach nie było nikogo. Cisza. Pustka. I żadnej mgły, dymu czy chmury. Naprawdę nikt nie starał się uciec? Byłem przerażony, ale kierowany jakąś dziwną siłą udałem się na strych. Nigdy nie pozwalano nam tam chodzić, chyba, że pod opieką pana od informatyki. Ale i wtedy wchodziliśmy tylko do jednego z pięciu pomieszczeń – do sali informatycznej. Co kryło się za pozostałymi drzwiami?
Wchodzenie po schodach było nie lada wyczynem, gdyż moje nogi nadal były jak z waty, ale po długich, ciągnąc się w nieskończoność minutach, wreszcie się udało. Byłem bardziej spocony niż podczas ostatniego turnieju piłkarskiego, gdy czterdzieści minut biegałem za piłką dając z siebie wszystko.
Skierowałem się do ostatnich drzwi na korytarzu, bo tylko one były lekko uchylone. Znowu cisza i pustka. Żadnych przedmiotów, nie licząc pięknego, stojącego w rogu lustra. Jego rama była pozłacana, wyrzeźbiono na niej jakieś nieludzkie, ale ciekawie stworzonka i poskręcane pędy roślin. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że przedmiot mnie wzywa. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem zimnej, szklanej tafli, na której zamiast mojej twarzy zaczęła pojawiać się twarz obcego mężczyzny! Przerażony cofnąłem się o krok, jednocześnie potykając i upadłem na plecy. Chciałem się podnieść, ale wtedy moją głowę przeszył tak ostry ból, że aż krzyknąłem. Jednocześnie zacząłem widzieć obrazy, zupełnie jakby ktoś chciał mi w ten sposób przekazać swoją historię.
***
Na początku była Ciemność i to od niej wszystko się zaczęło. Trwała od zawsze i nie pozwalała niczemu zająć swego miejsca. Aż do wybuchu Światła…
Pojawiło się nagle, dysponując ogromną siłą i w postaci wielkiej kuli uniosło się nad Ciemnością. Rozlało się po nieprzeniknionej pustce, tym samym oddzielając się od niej. Powstała Jasność i Niejasność – początek Dobra i Zła.
A potem z Ciemności zaczęła wypływać błękitna ciecz, delikatnie falująca na powierzchni. I pojawił się pierwszy dźwięk - delikatny szum fal niczym nieograniczonej wody. Ze Światła natomiast wyłoniła się szafirowa wstęga i popłynęła, rozlewając się na wszystkie strony. A na jej powierzchni pojawiły się białe obłoki rozwiewane przez niewidzialną siłę. I powstał drugi dźwięk – szum wiatru, który przesuwał chmury po sklepieniu niebieskim.
Z wody zaczęły wyrastać góry i mniejsze pagórki, kształtowały się doliny i niskie równiny pełne piasku i czarnej jak ciemność ziemi, kształtując w ten sposób ląd. Jednak gdzieniegdzie woda nie dała się zepchnąć na drugi plan, formując oceany i morza.
Nagle na niebie rozbłysło światło. Nie wyglądało tak jak Jasność, ale pochodziło od niej. Dzieliło się na mniejsze cząstki i powstały gwiazdy. Niektóre z nich scaliły się tworząc księżyce. Jednak mimo wszystko nadal czegoś brakowało. Do pozostałej cząstki światła dołączyła mała część Jasności, na wskutek czego całe dotychczasowe twory rozświetliło słońce. I wszystkie ciała niebieskie zaczęły świecić w jednakowym czasie. Jednak słońce lśniło zbyt jasno i onieśmielone jego jasnością gwiazdy z księżycami schowały się w cień – powstał dzień i noc.
A tam gdzie docierały promienie słoneczne, zaczęły wyrastać liczne rośliny. Drzewa, krzaki, kwiaty, chwasty… Z początku wzrastały wolno, zniechęcone przebijaniem się przez twardą ziemię, ale kiedy zaznały ciepłych promieni słońca, ich łodygi wystrzeliły w górę, rozwijając dotąd skrywane liście i wielobarwne kwiaty. Powierzchnię ziemi pokryły różnorodne okazy. Powstały kolory i zapachy. Jednak świat nadal pozostawał pusty…
W końcu z Jasności zaczęły wychodzić fantazyjne stworzenia. Wiele z nich zapełniło wody, inne latały pod sklepieniem niebieskim. Wreszcie pojawiły się i takie, które zapełniły lądy. Część z nich pozostała w miejscu, z którego wyszły, niektóre udały się w całkiem inne, nieznane sobie strony. Zwierzęta wprowadziły nowe barwy do swojego świata.
Brakowało tylko ludzi. Najpierw pojawiła się kobieta z mężczyzną, a potem ich dzieci, wnuki i prawnuki. Każdy z nich dostał jakiś dar, coś, co miało ułatwić życie i dostosowanie się do świata. Prawnuki wywoływały uśmiech na twarzach bliskich, wnuki potrafiły godzić skłóconych, dzieci otrzymały dar dobroci – pomagały wszystkim, którzy byli w potrzebie. Mężczyzna otrzymał siłę i odwagę, aby chronić najbliższych, kobieta spokój i cierpliwość.
A że świat ten był dobry, rozmnożył się kilkakrotnie, aby zaistniało więcej szczęścia i radości. I tak powstały światy równoległe. Niemniej jednak w całej tej układance brakowało jeszcze jednego puzzla.
Tak więc stworzony został Punkt - każdy oryginalny, położony w innym miejscu i możliwy do wykorzystania jeden raz. Tylko stamtąd można było dostać się do pozostałych światów równoległych…
***
Kiedy obrazy zniknęły, nadal czułem pulsowanie w głowie. Musiałem się mocno uderzyć, kiedy upadłem na podłogę. A może po prostu przysnąłem? Może to wszystko mi się przyśniło? Kilkukrotnie zamrugałem, ale nic się nie zmieniło. Nadal siedziałem na drewnianej podłodze. Nadal znajdowałem się w pustym pomieszczeniu. Nadal stało tam lustro… Lustro! Gdy tym razem na nie spojrzałem, nie ukazywało żadnego nieznanego mężczyzny. Ale nie było tam również mojego odbicia, czy ścian pustej sali. Był tylko czarny, wyraźny napis.
"Jeden z Punktów znajduje się w Twojej szkole. Jesteś odważny, skoro przyszedłeś sam aż tutaj. Rozwiąż mój problem, a uwolnię wszystkich."
Nie zdążyłem nawet dobrze zastanowić się nad sensem zdań, gdy słowa zniknęły, ustępując miejsca milionom prostych i falistych, pionowych i poziomych linii, małym figurom geometrycznym i innym kształtom. Mapa? Mapa mojej szkoły?
W prawym, górnym rogu coś zaczęło migać. Klepsydra. Widać mężczyzna z lustra był zdesperowany i zamierzał jak najszybciej skorzystać z portalu. O ile coś takiego w ogóle istniało… Nie było jednak czasu na przemyślenia. Chodzę do podstawówki, ale mam wystarczająco oleju w głowie, żeby wiedzieć, że niektóre rzeczy są inne niż nam się wydaje; że w niektóre rzeczy trzeba po prostu uwierzyć. Tak jak w magię. Postanowiłem, że znajdę ten portal i uratuję szkołę, znajomych i nauczycieli. Czy nie na taką szansę niektórzy czekają całe życie?
Musiałem się skupić. Mapa nie była problemem. Byłem dobry w tego typu zagadkach, więc szybko ją rozgryzłem. Ukazywało wszystko: pokój nauczycielski na pierwszym piętrze, stołówka na parterze, sklepik szkolny na boisku… Ale krzyżyk nie był postawiony przy żadnym z tych miejsc. Poszukiwania musiałem przeprowadzić… w bibliotece! Ostatni raz rzuciłem okiem na lustro i biegiem udałem się do biblioteki. Nie miałem pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania. Byłem tam wiele razy, ale nigdy nic specjalnego nie przykuło mojej uwagi. Bo co ciekawego jest w bibliotece, oprócz książek?
Kiedy ta myśl pojawiła się w mojej głowie, automatycznie zrodziła nowe. Jeśli mam do czynienia z magią i skoro portal znajduje się w bibliotece, czy nie może być nim jedna z książek, skoro tak właściwie to one przenoszą nas do innych światów?
Biblioteka była pusta, nie licząc pani bibliotekarki siedzącej na fotelu przy biurku. Serce zaczęło mi łomotać. Już otwierałem usta, żeby wyjaśnić swoją obecność, ale pani nie zwróciła na mnie nawet uwagi. I ją musiała dosięgnąć obezwładniająca, czarna mgła, mimo że w pomieszczeniu nie było po niej śladu.
Zacząłem przeszukiwać półki pełen entuzjazmu, ale i nerwów. Miałem świadomość, że czasu nie zostało wiele. Pominąłem dział lektur, bo wypożyczyłem je niemal wszystkie i nie pamiętałem, żeby coś magicznego przykuło moją uwagę podczas czytania. Słowniki i encyklopedie też odpadały, bo korzystaliśmy z nich na wielu lekcjach. Zostały opowiadania dla najmłodszych, fantastyka, książki przygodowe i niewielki dział z atlasami geograficznymi. Ene due rabe, Chińczyk goni żabę… Wypadło na fantastykę. Najszybciej jak mogłem przewracałem kolejne strony powieści, nie wiedząc czego szukam. Musiałem zdać się na intuicję i odrzucać książki, w których nic konkretnego nie przyciągnęło mojej uwagi. Gdzieś w zakamarku głowy usłyszałem tykanie zegara. Przeszukanych książek: 53. Znalezionych portali: 0.
Desperacko wziąłem się za przeszukanie atlasów. Z pozostałych trzech kategorii było ich najmniej. Pierwszy nie miał nic wspólnego z magicznym Punktem. Drugi też. Trzeci, czwarty i piąty również był pomyłką. Zacząłem przeszukiwać szósty, gdy spomiędzy kartek wysunął się zżółknięty pergamin. Był stary i przedzierał się w miejscu zgięć. Kiedy rozłożyłem kartkę na stole, moim oczom ukazał się krzywy, zaryzykowałbym stwierdzenie dziecięcy, rysunek otwartych drzwi. Najciekawsze rzeczy kryją się w drobnych przedmiotach, nic nie znaczących na pierwszy rzut oka. Czy to możliwe, że to był portal do innych światów? Moja intuicja podpowiadała mi, że tak właśnie jest.
Zwinąłem papier i ruszyłem do drzwi, kiedy drogę zastąpił mi mężczyzna z lustra. W pierwszej chwili chciałem uciekać. Nie miałem pewności, czy dotrzyma słowa i odwróci działanie zaklęcia i czy nie wykorzysta pergaminu z portalem do złych zamiarów. Ale wtedy moją głowę ponownie nawiedziły obrazy, którym towarzyszył lekki ból. Kobieta. Stojący przede mną mężczyzna. Dzieci. Uśmiech. Zabawy. Strach. Wojna. Ucieczka. Rozłąka. Próby powrotu do domu. Determinacja. Nadzieja. Magia…
Gdy obrazy zniknęły, wiedziałem co muszę zrobić. Wyciągnąłem rękę z pergaminem, a mężczyzna z wdzięcznością go przyjął. Następnie rozłożył go na podłodze, stanął na środku i zaczął coś szeptać. Pod jego nogami natychmiast pojawił się wir, którego podmuch odrzucił mnie na najbliższą półkę z książkami. Zemdlałem. Nie pamiętam nic więcej, oprócz tego, że obudziłem się na szkolnej ławce, podczas lekcji…
Wiktor Idczak
"A pomyśleć tylko, że to był zwyczajny dzień w szkole..."
To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle zobaczyłem, że coś dziwnego dzieje się za oknem. Coś nagle jakby spadło z nieba, uderzyło w ziemię i rozbłysło tuż obok szkolnego boiska, po czym biała świetlista łuna zdawała się delikatnie pulsować za jednym z drzew otaczających szkolne ogrodzenie. Podczas gdy inni rozwiązywali zadania z matematyki, gapiłem się przez okno jak zahipnotyzowany.
- Widziałeś? - zapytałem cicho Maćka, kolegi z ławki.
- Co? - spytał zdziwiony.
- No jak co? To światło za oknem. Walnęło, rozbłysło i dalej tam jest. Zobacz.
- Nic nie widzę.
- No tam dalej, tuż obok ogrodzenia.
- O kurczaki! Rzeczywiście, ciekawe co to takie... - nie zdążył skończyć zdania, bo tuż przy naszej ławce zatrzymała się pani.
- No i co chłopcy, zadania skończone?
- Eee, no.... tak jakby - wyjąkałem - tylko ja, znaczy my zobaczyliśmy...
- Ja skończyłem - wtrącił szybko Maciek, który, było by nie było, był z matematyki nie lada orłem - i właśnie tłumaczę Arturowi jak to rozwiązać.
- O to bardzo ładnie z twojej strony - powiedziała zadowolona pani. Chciała chyba dodać coś jeszcze, ale w tym momencie zadzwonił dzwonek i zdaje się, że uratował mnie przed dalszym tłumaczeniem, dlaczego nie skończyłem zadania i potrzebowałem pomocy Maćka.
- Dlaczego nie powiedziałeś jej, że zobaczyliśmy coś za oknem? - spytałem Maćka, pakując do plecaka zeszyt i książki
- Coś ty, zwariowałeś. I tak by nie uwierzyła, a tak możemy sami sprawdzić co to takiego, w końcu to nasza ostatnia lekcja.
- Słuchaj a jeśli to meteoryt? - spytałem.
- Nie sądzę, nie było huku, więc to na pewno nie meteoryt. A poza tym zobacz, tam nic się nie pali, bo przecież, gdy spada meteoryt, to mijając naszą atmosferę nabrałby prędkości, a to sprawiłoby, że cokolwiek tam spadło, to na pewno rozgrzałoby się do czerwoności. A swoją drogą jesteś pewien, że to spadło z nieba?
- No niezupełnie. Widziałem jak spadało, ale sam nie wiem skąd. - odpowiedziałem, gdy pędem wybiegaliśmy ze szkoły w kierunku szkolnego boiska i tajemniczego "czegoś".
Zaledwie krótką chwilkę zajęło nam zlokalizowanie świetlistego blasku, który teraz jakby trochę przygasał. Zwolniliśmy, nadal jednak ciekawi naszego odkrycia. Czując na plecach dreszcze, w ciszy ale z wielkim napięciem podeszliśmy do drzewa, za którym migało światełko. Słyszeliśmy tylko bicie własnych serc i cichutkie "pik, pik, pik" wydobywające się zza drzewa.
- Słuchaj a może to kosmici? - spytałem trochę przestraszony.
- No coś ty! Przecież kosmici nie istnieją - odpowiedział jak zawsze rzeczowy Maciek. Miałem jednak wrażenie, że w tym momencie on sam nie do końca wierzy we własne słowa.
Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy błyszczącą srebrną kulę wielkości melona z wieloma maleńkimi szklanymi otworami z których wydobywało się, gasnące już powoli światło. Po chwili ustało nawet cichutkie pikanie wydobywające się z kuli.
- O raty -wykrzyknąłem nagle - może to jakaś tajna broń, albo statek kosmiczny z którego za chwilę wyskoczy milion kosmitów liliputów, próbujących opanować nasza planetę, którzy....
- Zjedzą Cię na kolację. - dokończył ze śmiechem Maciek - Słuchaj ja myślę, że to jakiś sprzęt szpiegowski albo gadżet należący do NASA, ewentualnie... - nie zdążył dokończyć, bo w tej właśnie chwili jeden ze szklanych otworów otworzył się niczym okienko i wyskoczyła z niego mała papierowa karteczka, która rozwinęła się niczym flaga na wietrze i ukazała napis: Polska, Łódź, ul. Portowa 3. Po czym karteczka spadła na ziemię tuz obok kuli, a otwór z powrotem się zamknął.
- Widziałeś? - spytał zdumiony Maciek
- No. I co teraz?
- Kurczaki, sam nie wiem.
- Słuchaj, może trzeba tam pójść i to odnieść?
- Gdzie? - Spytała Maciek, z którego naraz uszła cała pewność siebie i wiedza o wszystkim.
- No, na tę ulicę Portową 3. To przecież niedaleko, Jakieś 5 minut od szkoły.
- Nie jestem pewien. Może powinniśmy zawiadomić kogoś dorosłego. Ale wtedy oni sprowadzą policję, albo NASA i nas przesłuchają, a potem nawet nie powiedzą jak to się wszystko skończyło. Kurczaki sam nie wiem. Hmmm... No dobra zanosimy na Portową. Ale ty bierzesz to coś do plecaka - stanowczo oznajmił Maciek i cofnął się o krok do tyłu - to Twój pomysł.
- Dobra - powiedziałem niepewnie nie chcąc wyjść na tchórza. Powoli podszedłem do kuli i ostrożnie jej dotknąłem. W dotyku była nawet dość przyjemna. Metalowa i delikatnie ciepła. Szybko (by coś jeszcze z niej nie wyskoczyło - np. kosmici lilipuci) wepchnąłem ją do plecaka, po czym ostrożnie ruszyliśmy z Maćkiem w kierunku ulicy Portowej. Kula nie była ciężka, ale sam fakt, że nie wiadomo "CZYM" tak naprawdę była, sprawił, że plecak wydawał mi się wyjątkowo ciężki, a przez całą nasza drogę zastanawiałem się, kiedy coś z niego wyskoczy obijając mi głowę i mrożąc cały świat laserowym promieniem lodowym.
W końcu zatrzymaliśmy się na ulicy Portowej pod nr 3. To był duży, masywny budynek, który wyglądał dość nietypowo. Niepewnie nacisnąłem dzwonek, ciekawy kto nam otworzy.
Drzwi otworzył stary, lekko przygarbiony za to bardzo pomarszczony mężczyzna, który widocznie nie spodziewał się nikogo, bo wrzasnął chropowatym głosem:
- Czego tu chcecie smarkacze? To nie miejsce dla Was. Zmiatać mi stąd.
- Spokojnie panie Kaziu. Co to za goście - spytał, wyłaniając się zza owego "pana Kazia" brodaty jegomość w okularach i białym kitlu - no co tam chłopcy co chcieliście? Nie przeprowadzamy w tym miesiącu żadnych pokazów ani eksperymentów. Przykro mi. Skończyły się fundusze.
- Eeee, pokazów? My tylko... - zaczął niepewnie Maciek, co chwila zerkając na rozjuszonego pana Kazia
- My tylko znaleźliśmy dziwą srebrną kulę, a właściwie zobaczyliśmy jak spada z nieba... - zacząłem
- A potem wyskoczyła z niej karteczka z adresem - powiedział Maciek.
- Portowa 3. A to blisko szkoły. Więc przyszliśmy - powiedziałem.
- I jesteśmy - dokończył Maciek.
- Co takiego? - wrzasnął zdziwiony, ale wyraźnie ucieszony okularnik - Znaleźliście szukacza? Niemożliwe. Gdzie on jest? Trzeba go szybko tu przynieść.
- No ja mam go w plecaku - odpowiedziałem.
- Jaki szukacz? - spytał Maciek.
- Masz go w plecaku? Tutaj? To dawaj go chłopie. O kurcze jak się cieszę. A jak się ucieszy pani profesor. No chłopaki, spisaliście się na medal, żeście go przynieśli prosto do nas. Ale, ale, wchodźcie chłopcy i dawajcie szukacza. Wszystko wam opowiem. Co za dzień. Co za dzień. Panie Kaziu, pan skoczy po jakieś ciastka i oranżadę. Musimy jakoś ugościć naszych małych bohaterów.
Okazało się, że Szukacz to eksperymentalna kamera robiąca zdjęcia globu ziemskiego, która jednocześnie mieściła w sobie komputer rejestrujący dane dot. atmosfery ziemskiej i samej ziemi. Szukacz zaginął naukowcom z prywatnego instytutu nauki i techniki, podczas ostatniego lotu, przez co instytut stracił dofinansowanie i nie mógł dalej prowadzić pokazów i zajęć dla młodych techników - amatorów. Dzięki temu, że Szukacz trafił we właściwe ręce (czyli moje i Maćka oczywiście) do instytutu trafiło też około 14 tysięcy zdjęć, zrobionych przez szukacza, oraz wiele danych, które pomogły odzyskać dofinansowanie, przez co wspomniana profesor Kowalska oraz jej asystent pan Jacek - okularnik w kitlu - mogli na nowo instruować młodych techników.
A ja i Maciek? Po powrocie do domu opowiedzieliśmy rodzicom naszą niesamowitą przygodę. Nie bardzo chcieli nam uwierzyć, ale gdy następnego dnia pani profesor i pan Jacek zjawili się u nas w domach, gratulując rodzicom tak odważnych i uczciwych synów: uwierzyli.
Od tamtej pory razem z Maćkiem, często odwiedzamy budynek przy Portowej, gdzie możemy podglądać niektóre dokonania pani profesor i sami uczestniczyć w różnych zajęciach. Przy czym dozorca - pan Kazio - nie patrzy już na nas tak nieprzychylnie, a czasem nawet częstuje ciastkami i cukierkami.
A pomyśleć tylko, że to był zwyczajny dzień w szkole.
Artur Przytuła
"Kolorowy deszcz"
To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle z nieba zaczął padać kolorowy deszcz. Wybiegłem na boisko i z niedowierzaniem zobaczyłem, że cały trawnik pokryty jest kolorowymi kuleczkami, które z sekundy na sekundę stawały się coraz to większe.
Z ciekawością, ale i obawą zacząłem przyglądać się niektórym z kulek: mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, jak bańki mydlane, które puszczają na przyjęciach dla dzieci. Wewnątrz coś się poruszało..
Po chwili kule zaczęły pękać, a z każdej wyłaniał się maleńki smok. Poznałem, że to smok, bo mama często czytała mi „Muminki”, a tam właśnie o małym smoku, który wolał przyjaźnić się z Włóczykijem, a nie Muminkiem była mowa.
Tych smoków było całe mnóstwo. Żałowałem, że nikt oprócz mnie tego nie widzi: małe stworzenia niezdarnie pełzały na łapkach, ciągnąc długie ogonki po ziemi. I rosły z sekundy na sekundę. Nie bałem się nic a nic. Jeden ze smoków szczególnie polubił mojego trampka: zaczął na niego pohukiwać jak mała sówka. W pewnym momencie z pyszczka smoka uniosła się smuga dymu i jęzorki ognia, który skupił się na bucie. Nim się obejrzałem, guma na prawym trampku stopiła się i zobaczyłem skarpetkę. Smokowi widać nowa zabawa bardzo się spodobała, bo zaczął piszczeć z uciechy. Ja byłem mniej zadowolony, już wiedziałem, co powie mama jak zobaczy kolejne zniszczone tenisówki (dziwnym trafem co chwilę mi się to zdarzało).
Skrzywiłem się na samą myśl, ale nie miałem okazji zbytnio się zagłębiać w tym temacie, bo w smoku chyba odezwały się wyrzuty sumienia i zaczął się o mnie towarzysko ocierać. Jakby nie dość tego było – zrobił się nagle strasznie duży! Tak duży, że spokojnie mógłbym na niego wleźć. Co zresztą zrobiłem, bo smok schylił się przede mną i czekał, aż się na niego wdrapię. To, co potem miało miejsce, to była najlepsza przejażdżka w moim życiu! Szybowaliśmy pod samymi chmurami, wiatr miał mi w oczy, ale zupełnie niczego się nie bałem! A wszystko w dole było takie maleńkie i kolorowe, zupełnie jakby zrobione z klocków lego. I tak lataliśmy i lataliśmy, i smok zupełnie nie był zmęczony, i już mieliśmy lecieć w kosmos..
- Filip! Filip! Co to za maniery, żeby spać na lekcji! Filip!
- Coooo? Ja? Hyyyyy… Ja przepraszam, proszę pani.
- Żeby mi to było ostatni raz!
- Tak, proszę pani! – Hmmm..a więc to był tylko sen. Sen, szkoda… Taki miły sen, jeden z najfajniejszych, jakie miałem. Tylko dlaczego w prawym trampku wystaje mi palec u nogi?
Monika Kuś
„Proszę, niech moje klocki Lego ożyją...”
To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle… w jednej chwili zmieniło się absolutnie wszystko!
A zaczęło się dzień wcześniej… Wybrałem się z Tatą na spacer wieczorem. Dojrzeliśmy spadającą gwiazdę. „Pomyśl życzenie Synku, na pewno się spełni” – powiedział Tata. Rezolutnie wyrecytowałem w myślach, to, co zawsze „Proszę, niech moje klocki Lego ożyją...". Miałbym się wtedy z kim bawić. Niczego nie podejrzewając, zasnąłem jak zawsze, w łóżku pełnym zabawek.
Następnego dnia w szkole, cały mój dziecięcy świat legł w gruzach!
Lekcje zaczęły się o ósmej rano. Niedługo potem miały miejsce przedziwne rzeczy! Plecaki kolegów i koleżanek, mój także, zaczęły się ruszać. Przestraszeni – uciekliśmy w kąt klasy. Z naszych tornistrów, o dziwo, zaczęły wychodzić zabrane przez nas do szkoły zabawki! Żywe! Rozmawiały! Szły niczym niezrażone w naszym kierunku! Z emocji, nie wiedzieliśmy jak zareagować. Bać się ich? Cieszyć się z ich życia? Do mnie podszedł mój ulubiony Ludzik Lego – Postać Harry'ego Pottera. Mój ukochany bohater! Moja zabawka! Do Józka przydreptał pluszowy piesek, Kajtek. Zuzka natomiast przytuliła swoją ukochaną lalkę, Klarę. Jejku jaki byłem szczęśliwy kiedy się do mnie odezwał – „ Hej Krzysiu, spełniło się Twoje marzenie, możemy się razem pobawić!” Och, jakaż to była radość. Przestraszona nauczycielka, wybiegła z sali. Chciała się zorientować, czy taka sytuacja miała miejsce tylko u nas, a może jej się coś przywidziało? Ale nie, na korytarz szkolny zaczęły wychodzić inne grupki dzieci, również ze swoimi zabawkami! Hałas był ogromny. Porządek szkolny nie miał już miejsca. Każdy robił co chciał. Im dłużej to jednak trwało, harmider robił się coraz większy. Hałas był nie do zniesienia. Okazało się bowiem, że są wśród nas dzieci, które wolą zabawki, z „czarnymi charakterami”. Do szkoły wzięli ze sobą zabawki, które chciały psocić, zrobić wiele złego a nawet skrzywdzić dzieci i inne ożywione postacie! Bardzo groźnie wyglądały żywe Lego Monster Fighters, Power Miners! Na wszystkich warczał Lord Vader! Ba! Znalazł się nawet Gargamel, wrzucający małe dzieci do worka! Krzyczał, że zrobi z nich zupę! Z szatni, dobiegał do nas ryk lwa – Skazy! Panika była ogromna. Bardzo się baliśmy. Zewsząd było słychać -„Co robić? Uciekać? Ratunku!” Zabawki zaczęły się bić między sobą. Supermani rzucali innymi po ścianach! Wielkie potwory brały w ręce ławki i tłukli nimi okna! Ożywione zwierzęta gryzły się między sobą. Dzieci płakały przerażone! Boże, jak ja się potwornie bałem. Nie wiedziałem, co się stanie. Zniszczą naszą ukochaną szkołę? Gdzie teraz będziemy się uczyć?
Spytałem więc swojego zabawkowego towarzysza: „Harry, jejku, co robić? Błagam, pomóż nam! Inaczej zniszczą całą naszą szkołę! To nasze ukochane miejsce!” Harry rezolutnie spytał: „Krzysiu, na pewno wiesz o co mnie prosisz?”. Nie rozumiałem. „Jak to o co? Błagam, uratuj nas i szkołę!” – powiedziałem. „Dobrze mój Chłopcze, zrobię to. Ale będzie to oznaczało koniec Twojego zrealizowanego marzenia. Będę musiał użyć mojej czarodziejskiej różdżki i odebrać życie zabawkom. Także mnie” - spuścił smutnie główkę. Och, jak mi było przykro. Ale wiedziałem, co muszę zrobić. Zabawki same nie doszłyby do porozumienia. Narobiłyby wiele szkód. Okazało się, że potrafią się bawić, tylko dzięki nam, dzieciom. Same są pogubione, nie potrafią sobie poradzić i ulegają emocjom. Upewniwszy się, że robię dobrze, rozejrzałem się dookoła i powiedziałem: „Tak Harry, zrób to, wróćcie do świata zabawek!”. Hokus pokus, czary mary, błysk… W jednej chwili, zabawki zaczęły wracać do swoich rozmiarów. Odgłosy zanikały. Postacie nieruchomiały. Oszołomione dzieci pomału wychodziły ze swoich kryjówek. „Krzysiu, uratowałeś nas! Hurrrrrra! Niech żyje Krzyś”! Owacjom nie było końca! Radość wróciła na nasze dziecięce buźki. Panie nauczycielki sprawdzały czy nikomu nic się nie stało. Wszyscy jednak byli cali i zdrowi. Uspokoiliśmy się i zabraliśmy się do porządkowania naszej szkoły. Do pory obiadowej, udało nam się wszystko uprzątnąć i naprawić. Do domu odebrali nas niczego nieświadomi rodzice. Kiedy opowiedziałem wszystko Tacie, z lekkim uśmieszkiem poklepał mnie po ramieniu i nie dowierzając powiedział – „Ciesz się synku swoimi dziecięcymi marzeniami”. Ja już jednak wiedziałem, że czas zmienić marzenia! Zabawka, choć jest dziecięcym przyjacielem, niech już zawsze będzie tylko zabawką…
Krzysiek Dziemianowicz
"Historia NIEMAL prawdziwa"
- Mamusiu, mamusiu, wiesz co się stało?!
- Co takiego synku?
- Opowiem Ci, ale pod warunkiem, że nie będziesz mi przerywać, dobrze?
- Nie będę, obiecuję. Opowiadaj.
- To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle, tuż obok tablicy pojawił się najprawdziwszy ROBOT!
- No coś ty? Przecież....
- Mamusiu, miałaś nie przerywać!
- Przepraszam, już milczę jak głaz. Opowiadaj dalej.
- No więc, ten ROBOT, był taki cieniutki jak ten pan, co nam ostatnio wymieniał wodomierze, tylko, że był cały błyszczący i świetlny. Znaczy jego głowa świeciła i miała taką długą antenkę, która wyglądała trochę jak ołówek z gumką. A na brzuchu miał monitor, który wyglądał jak ekran komputerowy. I ten Robot powiedział tak po robotowemu: "Je-stem Maj-lo, na-u-czę was dzi-siaj: hi-sto-rii, in-ży-nie-rii prze-strze-nnej, as-tro-lo-gii, przy-ro-dy i zo-o-lo-gii. Po-ćwi-czy-my też pły-wa-nie." Wszyscy się bardzo zdziwili, ale ja się ucieszyłem, bo straaaasznie lubię roboty.
"Lek-cja pier-wsza: HI-sto-ria" powiedział Robot i dotknął swojej antenki, która się zaświeciła i w jednej chwili znaleźliśmy się w jakimś dziwnym miejscu. Było ciemno i trochę strasznie, ale wtedy Majlo rozświetlił wnętrze swoim ekranem i okazało się, że znajdujemy się w jaskini, a na skałach są jakieś dziwaczne rysunki. Takie jak rysują maluchy. Majlo opowiedział nam, że znajdujemy się w jaskini, którą dawniej zamieszkiwali jaskiniowcy, i że to oni pozostawili po sobie te rysunki. Na ekranie robota wyświetliły się po kolei filmy o początkach świata, dinozaurach i jaskiniowcach. Były strasznie ciekawe. I nagle Kacper powiedział, że on się bardzo interesuje dinozaurami. Majlo spojrzał na niego, nacisnął jakiś przycisk na swojej lewej nodze i wtedy z jego ucha wyskoczyły... dinozaury! Żywe! Tylko, że takie miniaturowe, niewiele większe od chomika, co mi go obiecałaś kupić na urodziny. I można je było wziąć do ręki. Poza T-Rexem, bo on gryzł w palce. Było ich chyba z piętnaście. Kacper nawet wiedział, jak się który nazywa, a Majlo opowiedział nam o każdym z nich wiele interesujących rzeczy. Co który jadł, jaki był duży i w jaki sposób bronił się przed przeciwnikami, albo jak zdobywał pożywienie.
Jak już opowiedział o wszystkich, to wtedy antenka na jego głowie znów się zaświeciła i nagle.... trach. Wszyscy wylądowaliśmy w dużej, ogromnie wysokiej sali, wypełnionej mnóstwem ogromnych... klocków LEGO. Majlo powiedział, że mamy za zadanie wspólnie zbudować rakietę kosmiczną, ale najpierw każdy z nas powinien też zbudować jeden budynek, tak, żeby powstało całe kosmiczne miasteczko. To było super. Klocki były duże - prawie takie jak ja - ale bardzo lekkie, więc budowanie było proste i szybkie. Mi poszło świetnie. Majlo powiedział, że ja, Szymon i Krystian jesteśmy mistrzami w budowaniu, więc robot dał nam specjalne zadanie - mieliśmy pomóc Kasi, bo jej wieża nadawcza się rozsypała. Uwinęliśmy się raz-dwa i miasteczko było gotowe. Wyszło wspaniale. Pełno w nim było niezwykłych budowli, do których można było wejść. Biegaliśmy i skakaliśmy podziwiając wszystkie zbudowane przez siebie cuda. Moja budowla miała nawet dwie specjalne kryjówki, tak na wypadek inwazji statków kosmicznych, a Szymon na dachu swojej umieścił basen, a tuż przed nią ogromna trampolinę! Gdyby Majlo nam pozwolił, to bawilibyśmy się tam chyba kilka dni. Ale robot powiedział, że już koniec tych swawoli i potem wszyscy (razem z pozostałymi dziećmi) zbudowaliśmy (oczywiście wg. wskazówek dawanych przez Majlo) olbrzymią rakietę z... prawdziwym silnikiem. Majlo powiedział, że lekcja z inżynierii przestrzennej zakończona i zaprosił nas wszystkich do rakiety. Dach wielkiej sali otworzył się jak wieczko pudełka na prezenty i rakieta ruszyła...
Było po prostu kosmicznie! Lecieliśmy coraz dalej i dalej, i w końcu byliśmy tak daleko, że ziemia wyglądała jak piłka do kosza. Majlo pokazał nam planety i gwiazdy, opowiedział o mlecznej drodze i czarnych dziurach, a nawet dał każdemu z nas odłamek meteorytu na pamiątkę. Kiedy już lekcja dobiegła końca, dotknął swojej ołówkowej antenki i w okamgnieniu znaleźliśmy się wszyscy w... amazońskiej puszczy. Na ekranie swojego monitora Majlo pokazał nam zwierzęta, których mamy się wystrzegać i rośliny, których nie wolno nam dotykać. Potem zabrał nas na spacer, na którym podziwialiśmy kolorowe motyle i ptaki, a także widzieliśmy jak pnącza i liany opasują ogromniaste drzewa i krzewy tworząc niemożliwą do przejścia pajęczynę z roślinności. Dobrze, że Majlo miał przyrząd do przedzierania się przez dżunglę, który wysunął się z prawej ręki robota, bo chyba byśmy tam utknęli na dobre. Następnie robot zarządził przerwę i na wielgachnym kamieniu, nieopodal pięknego wodospadu, urządziliśmy sobie piknik, zajadając mango, kiwi i jakieś niezwykłe, podobne do gwiazdek owoce, których nigdy wcześniej nie widziałem, popijając to wszystko sokiem owocowym, przyrządzonym przez Majlo. Tak skończyła się nasza lekcja przyrody i zoologii. Przed nami miała być już tylko lekcja pływania i każdy z nas myślał, że będziemy pływać właśnie w rzece do której spadał ów wodospad, ale nic z tego. Antenka Majlo znów dała o sobie znać. W sumie to nawet cieszyliśmy się, że nie będziemy pływać pod tym wodospadem. Trochę baliśmy się piranii albo innych podwodnych zwierzaków. Poza tym tylko kilkoro dzieci miało wcześniej lekcje na basenie, ale dla większości z nas to miała być pierwsza lekcja pływania.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenieśliśmy się wszyscy nad niezwykłe, ale ogrooomne jezioro. "To mo-rze mar-twe" powiedział Majlo: "Du-że stę-że-nie so-li spra-wia, że na po-wie-rzchni z łat-wo-ścią u-no-szą się lu-dzie nie-u-mie-ją-cy pły-wać." To miała być dla nas jednocześnie lekcja pływania i relaksujący odpoczynek po tak emocjonujących zajęciach, bowiem woda z tego jeziora wpływa korzystnie na zdrowie człowieka - według Majlo. Kiedy już odpoczęliśmy i popływaliśmy, a raczej pounosiliśmy się na wodzie, nasz robot znów uruchomił antenkę i przeniósł nas wszystkich z powrotem do szkoły. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek i Mailo powiedział: "Mu-szę wra-cać. Mam na-dzie-ję, że lek-cje ze mną wam się po-do-ba-ły. Do zo-ba-cze-nia." Po czym robot pogłaskał każdego z nas po głowie i włożył nam do jednej z szufladek schowanych w pamięci wydarzenia tego dnia i wspaniałych lekcji, które przeżyliśmy, układając je w historię do opowiedzenia. Słowo po słowie. Dlatego mogę Ci to teraz tak dokładnie opowiedzieć. Następnie Majlo rozbłysł i znikł tak nagle, jak się pojawił. Mówię Ci mamusiu, to było dopiero wspaniały dzień w szkole....
- Oj, synku, synku, co Ty opowiadasz? Chyba Ci się to wszystko przyśniło, co? Czy może zmyślasz?
- Ale mamo!
- Synku, przecież Ty jeszcze nie chodzisz do szkoły. Pójdziesz tam dopiero za rok.
- Ale pomarzyć chyba można...?
Dawid Jastrzębski
"Marsjanie"
To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle nieoczekiwanie,
Nad budynek nadleciał statek kosmiczny, a w nim Marsjanie!
Wszędzie panika, mówię na serio, zamiaru nie mam blefować,
I jako jedyny potrafiłem w tej sytuacji krew zimną zachować!
Działo się to w sobotę, i moja klasa jako jedyna miała zajęcia,
Lecz teraz nikt nie myślał o nauce, a krzyczał i łkał z przejęcia,
Oglądając film Lego Przygoda dobrze wiedziałem co mam zrobić,
By moją całą klasę i nauczyciela z tego nieszczęścia oswobodzić.
Lecz nim obmyśliłem plan, wszyscy zdołali wybiec na boisko,
A tam kosmici mieli nas jak na dłoni, byli tak bardzo blisko,
I ja wybiegłem, akurat gdy pojazd kosmiczny zaczął lądować,
I szybko myślałem jak nas wszystkich z tej sytuacji uratować.
Czas grał na moją niekorzyść, i nic nie przychodziło mi do głowy,
A Marsjanie zdołali już wylądować i wysiedli prawie do połowy.
Spostrzegłem, że pojazd kosmiczny stworzony jest z klocków Lego,
Więc postanowiłem porzucić realizację ucieczki - planu awaryjnego.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem parę klocków Lego, które nosiłem,
Podałem je do ręki kosmitom i do wspólnej zabawy ich zaprosiłem.
Przybysze nie mieli złych zamiarów, klocków im jedynie brakowało,
Wyjaśniłem, że mamy ich pod dostatkiem, gdyby któreś potrzebowało.
Tak oto ma przygoda się zakończyła, a ja otrzymałem medal i dyplom,
Za odwagę i męstwo, choć wiedziałem, że zawdzięczam je klockom,
Gdyż zabawa klockami Lego zawsze była dla mnie ogromną przygodą,
A zaczynając ją nigdy nie wiem dokąd moje myśli mnie dziś powiodą...
Arkadiusz Kajling
"Porwana"
To był zwyczajny dzień. Zrobiłam sobie śniadanie i biegnąc pędem, potykając się co drugi kamień, dobiegłam do szkoły. Nie zwracając uwagi na obite kolana, weszłam do klasy z powagą na twarzy. Usiadłam w swojej ławce otwierając zeszyt z matematyki, który przed chwilą dała mi pani nauczycielka. Patrząc na wklejoną kartkę ze sprawdzianu nie mogłam uwierzyć własnym oczom. ZNOWU JEDYNKA! Miałam pretensję do samej siebie, że się nie nauczyłam tabliczki mnożenia. Gdy biegłam do domu miałam łzy w oczach. Nagle potknęłam się o nadzwyczajnie ostry kamień który rozciął mi palec u nogi. Spojrzałam w prawo i ujrzałam malutką kobietkę, która opatrywała mi prawą stopę dziwnymi ziołami. Ni stąd, ni zowąd, usnęłam. Gdy się obudziłam, byłam zaskoczona.
Wokół mnie były góry, lasy, o których mi się nawet nie śniło. "Tu jest przepięknie" - pomyślałam. Tylko jedno pytanie chodziło mi przez cały czas po głowie: gdzie jest droga powrotna do domu? Siedziałam tak pewien czas, gdy nagle usłyszałam za sobą szelest. Podeszłam do miejsca skąd dochodził ten dziwny dźwięk. Potwory? dzikie zwierzę?- trzęsłam się cała ze strachu. Nareszcie się odważyłam. Wsadziłam delikatnie palce pomiędzy zielone małe listki, odsłoniłam je, a następnie ujrzałam pomiędzy krzakami ta samą malutką kobietkę, a co najśmieszniejsze, z dinozaurem na smyczy. Moja złość można było wyczuć z daleka. Miałam chęć napaść na nią i wysypać jej te wszystkie zioła, ale wiedziałam, że może mnie wysłać jeszcze dalej. Postanowiłam być dla niej
miła. Podeszłam do niej i się zapytałam jak tam zdrowie, ale to chyba nie było najlepsze pytanie. Ona spojrzała na mnie i się szyderczo uśmiechnęła. Powiedziała, że to nie jest czas na pytania, lecz trzeba działać. Zabrała mnie do swojego domku nad rzeka i zaczął się dialog:
- Zabrałam cię tu z pewnego powodu.
- Jakiego?- zapytałam ze zdziwieniem w oczach.
- Nie umiesz matematyki, a ja właśnie potrzebuję nieuków, do zniszczenia ziemi.
Byłam przejęta. Zniszczyć ziemię, brzmiało jak zniszczyć ludzi, a przecież nie mogłam na to pozwolić.
Postanowiłam więc, że nauczę się wszystkiego, co jest związane z matematyką, żeby ocalić świat.
Zrobiłam więc kobietce na złość. Nauczyłam się wszystkiego na pamięć i zaczęłam śpiewać tabliczkę mnożenia na cały głos. Kobieta zrobiła się strasznie czerwona, gdy zaczęłam wyśpiewywać "sześć razy osiem to czterdzieści osiem". Zrobiło się strasznie gorąco i zanim się zorientowałam co było dalej, znów leżałam na drodze z rozciętym palcem u nogi. W końcu wstałam i poszłam do domu. Gdy tylko przekroczyłam próg chatki, było można usłyszeć głos mamy mówiący: do stołu, obiad! Usiadłam do stołu i opowiedziałam mamie wszystko co mi się przytrafiło. Mama się roześmiała mówiąc-skończyłaś lekcje i wróciłaś do domu, tak jak zwykle, a teraz jedz obiad. Pomyślałam, że to był tylko sen. Oparłam się o stół i zaczęłam jeść zupę.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego od tamtego wydarzenia jestem coraz lepsza z matematyki, a tabliczkę mnożenia znam śpiewająco.
Julia Sieczkowska
„Niby nic, a jednak…”
To był zwyczajny dzień w szkole, gdy nagle…Wojtek wpadł zdyszany na matmę w środku lekcji. I niby nic nadzwyczajnego, ale to właśnie od tego wszystko się zaczęło.
Ledwo dotrzymałem do dzwonka, czułem, że coś się święci. Pani Woźna jak na złość zadzwoniła trzy minuty później, bo Pan Listonosz, jak zwykle przyniósł górę przesyłek. Gdy już byliśmy całą klasą na korytarzu od razu dorwałem Wojtka i pytam:
- Mów co się stało!
- Konrad, nie uwierzysz, co usłyszałem.
- No co, mów.
- Jak szedłem koło jeziorka, to jak zwykle zatrzymałem się, żeby popatrzeć na rybaków łowiących na moście. Nagle, nie wiadomo skąd coś za mną huknęło. Myślałem na początku, że to Kubicio mi kawał robi i siedzi w zaroślach, ale nie, Kubicio pedałował żwawo rowerkiem.
- No i co to w końcu było, dowiedziałeś się?
- Nie uwierzysz...!
- No mów.
- Znalazłem w zaroślach gołębia pocztowego.
- I tyle…?
- Miał doczepione do nogi to.
Nagle Wojtek wyjął z kieszeni czarne „coś”. Jakby małe urządzono z migającą czerwoną lampka. Nie było większe jak zapałka. Ani on, ani ja nie mieliśmy bladego pojęcia, co to może być. Cały polak i ruski myślałem nad tą sprawą.
Po lekcjach postanowiłem z Wojtkiem, że nie odpuścimy. Kombinowaliśmy całą godzinę. Oglądaliśmy to urządzenie z każdej strony. Nic nam nie przychodziło do głowy. Trzeba było w końcu wracać do domu. Namówiłem Wojtka, żeby dał mi znalezisko. Chciałem rozwikłać tą zagadkę. Chyba jeszcze nigdy nie byłem niczego taki ciekaw.
W domu mijała godzina za godziną. Po kolacji wpadłem na pomysł, aby przejrzeć taty książki. A musicie wiedzieć, że ma ich wiele. Mój tata jest pracownikiem Instytutu Robotyki w naszym mieście. Konstruuje różne ważne urządzenia. Ma wiele ciekawych książek i czasopism, w których są zdjęcia różnych urządzeń. Przeglądałem wszystko dobrą godzinę i nagle…mam! To jest to! W jednym z najnowszych magazynów znalazłem zdjęcie tego czegoś, co od południa trzymam w rękach. Od razu z zapałem zabrałem się za czytanie zamieszczonego obok artykułu. Nie mogłem uwierzyć w to czego się dowiedziałem. Trzymałem w rękach didroida. Najnowsze urządzenie nawigacyjne. Mierzyło szczegółowo wszystkie parametry otoczenia w obrębie 100 kilometrów. Postanowiłem, że tacie nic nie powiem, ale podpytam go czy przypadkiem nie wie skąd mogło się to tu wziąć.
Tata, jak co wieczór, siedział ze szklanką herbaty w wygodnym fotelu i oglądał najnowszy odcinek „Zwierząt Afryki”. Nie wiedziałem, jak mu przerwać, ale udało się. Podszedłem i tak rozmawiamy:
- Tato, mam pytanie, na pewno mi pomożesz zaspokoić ciekawość. Jesteś taki fajny i mądry.
- No co tak synu?
- Ostatnio przeglądałem twoje czasopisma i zobaczyłem artykuł o didroidzie. Możesz mi o nim opowiedzieć?
- No mogę Miki, ale to chyba nie ma już sensu.
- A dlaczego, co się dzieje?
- No, bo widzisz, to urządzenie, ten didroid został skradziony. To był jedyny egzemplarz, a razem z nim wykradziono całą dokumentację.
- Jak to skradziony – nie mogłem uwierzyć – to niemożliwe!
- Tak synu. Nie ma możliwości szybkiego odtworzenia kolejnego egzemplarza. Wiele lat badań poszło na marne.
- Dzięki tato, idę spać – powiedziałem od niechcenia i uciekłem do swojego pokoju.
Na drugi dzień, jeszcze przed lekcją, dorwałem Wojtka. Opowiedziałem mu wszystko czego się dowiedziałem z artykułu i od taty. Zrobił oczy jak pięć złotych i z wrażenia usiadł na ławce. Każdą przerwę spędziliśmy na dyskusjach pod tytułem oddać, czy nie oddać dedroida. Bardzo nas korciło mieć taką wspaniałą rzecz, ale z drugiej strony nie należała do nas. Poza tym jej wynalazca na pewno martwił się, że wiele lat pracy zmarnowane i stracone. Nie mogliśmy tak niegodziwie postąpić. To nie było w naszym stylu.
Jeszcze tego samego dnia poszliśmy do mnie do domu. To znaczy ja i Wojtek. Zaczekaliśmy, aż tata wróci z pracy i opowiedzieliśmy mu o całym zdarzeniu. Nie wierzył nam, aż nie wyjąłem z plecaka didroida. Patrzył się na nas, jak na kosmitów. Po pierwszym szoku wziął go w ręce i oglądał z każdej strony. Badał wzrokiem i rękami, jakby nigdy w dłoniach nic podobnego nie trzymał. Nagle złapał kurtkę i wyfrunął z domu, jak ten nieszczęsny gołąb w zarośla.
Tata wrócił do domu dopiero na drugi dzień. Co robił, nie wiem. Wiem tylko, że dalej wszystko toczyło się szybko. Prasa, telewizja, ludzie z instytutu, policja…dużo tego. Ja i Wojtek zostaliśmy bohaterami. Tak wiem, myślicie, że to niemożliwe, ale tak właśnie się stało.
Już wam opowiadam. Ten dedroid został stworzony, by samoloty mogły bezpiecznie latać nawet podczas silnych burz i mgły, by mogły zawsze dotrzeć do celu. Tata i ludzie z instytutu twierdzą, że uratuje wiele ludzi. Twierdza też, że gdyby nie my, to nic by z tego nie było. Być bohaterem… uczucie bezcenne!
Konrad Redzik