Z prawdziwą przyjemnością udałyśmy się Teatru Małego Widza gdzie swego czasu oglądałyśmy każde nowe przedstawienie, a gdzie nas już jakiś czas nie było - myślę że kwestia kategorii wiekowej. Formuła koncertu "Bossa noga" od 1 do 99 lat skojarzyła mi się z bardzo klimatyczną "Mamą Africa" i po części niewiele się pomyliłam.
Krysia jak dochodziłyśmy do budynku pamiętała i stwierdziła, że idziemy do "kociego teatru" - istotnie czarny kot to logo sceny - na dodatek w kocich baletkach - takie właśnie buty miała na zmianę. Zmiany niejako od progu - więcej miejsca do siedzenia przy szatni no i nieustająco torebki foliowe na mokre buty - prosta do zadbania, a jakże potrzebna kwestia, ale takie ułatwienia jedynie w "kocim teatrze".
I teraz czas na opis wydarzenia, które nas do „kociego teatru” sprowadziło. Przede wszystkim małe wyjaśnienie – bosych nóg na scenie jest sześć – w tym dwie kobiece oraz jedne czasem ubrane w…płetwy, wszystkie wywijające na wszystkie strony w rytm mniej lub bardziej przerobionego głównie pod względem tekstu szeroko rozumianego latino. Muzyka jest bardziej żywiołowa i nowoczesna niż w "Mama Africa" – trudno uciec od porównań. Trochę wakacyjnych aluzji i piętnowania przywar, czytelnych i dla małych słuchaczy i ich rodziców a nawet dziadków – obecnie słowa „wczasy” czy „turnus” ma wydźwięk historyczny - czyli każdy znajdzie coś dla siebie.
Należy napisać, że jak zwykle są gadżety, które mają spowodować aktywność - nie tylko palcami czy rękami – hipopotamie kastaniety i kolorowe maraksy. Po przeszkadzajkach dla ucha przyszedł czas na coś dla oka dla widzów – kolorowe kwiaty tak bardzo kojarzące się z wakacjami w ciepłych krajach. Trzeba również wspomnieć o odpowiednim klimacie „widowni” – miękki dywan z kolorowymi poduchami w zdjęcia egzotycznych ptaków, a także dekoracje na ścianach przedstawiające ciepłolubną roślinność. Jak dla mnie w sumie może nawet nazbyt kolorowo.
Jak zwykle wszystko wesoło i na luzie, pomysłowe, przemyślane, idealnie zestawione pod względem barw oraz dowcipne kostiumy, mniej lub bardziej egzotyczne z wyglądu i nazwy instrumenty – i tak jak na „Mama Africa” poznałyśmy rainstick (do imitowania odgłosów deszczu ) to teraz przyszedł czas na rzecz, która „zastępuje” morze. Natomiast niezapomniany widok (bezcenny ;-)) to mini – talerze (te dźwiękowe) zatknięte za wspomnianymi już płetwami.
Koncert dłuższy niż standardowe przedstawienia "kociego teatru" - 45 min. - niemniej jednak zabrakło nie tylko mnie/nam czasu na to, aby swobodnie zapytać, dotknąć niemniej jednak ci ciekawscy – w tym moje dziecko musieli poznać nazwy instrumentów – nie koniecznie mniejszych lub większych bębnów, tylko tych bardziej nietypowych. Bardzo miła jak dla mnie, co było zupełnym novum, była obecność zupełnie malutkich widzów/melomanów, którzy zachowywali się po prostu wzorowo, co w mojej ocenie rekomenduje przedsięwzięcie najlepiej.
Przedstawienie godne polecania aczkolwiek, jak dla mnie bez ducha z gwiazd jak w "Mama Africa". Niemniej jednak liczę na kolejną podróż muzyczną w inny region świata. Może Azja?
Mama Krysi lat 5,5
Autor zdjęć: Arkadiusz Wrzesień