I oto mam wielki dylemat: jak wyrazić swoje odczucia i nie dotknąć twórcy, który niezaprzeczalnie włożył wiele serca i pracy w swoją książkę? Sama nie do końca potrafię to wyjaśnić, bowiem jestem wielką miłośniczką twórczości Michała Rusinka, ale akurat Krakowski Rynek dla chłopców i dziewczynek nie zaspokoił w pełni mojego wielkiego apetytu na wycieczkę po grodzie Kraka. Może dlatego, że wyrośliśmy już (i ja, i moja latorośl) z wieku, do którego docelowo zwraca się autor? Prosto, niewyszukanie, z lekka lakonicznie, rzekłabym.
Czegoś mi tu po prostu zabrakło, jeśli chodzi o warstwę literacką (natomiast – dla równowagi – moi ośmioletni synowie byli ukontentowani). Co do ilustracji zaś – zwracają uwagę mnogością szczegółów i charakterystyczną kreską.
Niby jest hejnał, są gołębie, lajkonik, Sukiennice, kościoły, pomniki, dorożki, kwiaciarki, malarze, kawiarnie, obwarzanki – czyli w pigułce wszystko to, czego doświadczyć można podczas przechadzki po krakowskim Rynku i okolicach, a jednak… Brakuje mi jakiejś specyficznej przyprawy. Niby mamy poprawnie ugotowaną zupę, jednak gdzie indziej kosztowałam już lepiej doprawionej – i jej smak przebija się teraz poprzez meandry zmysłów, budząc we mnie tęsknotę do tamtej rozkoszy. Tak jest właśnie z tą książeczką: czuję pewien niedosyt, niespełnienie… Wierzę jednak, że jest ono do nasycenia, wszak autor niejedno ma nam do opowiedzenia…
Mama Anna