Ten tomik wierszy jest tak pogodny jak jego tytułowy bohater – mimo niepogody uśmiechał się, rozmawiał z żółtym kompanem marszu, rozumieli się wyśmienicie, choć omawiali rzeczywistość w odmiennych przecież językach: jeden po polsku, a drugi po parasolsku... Nie sposób samemu nie uśmiechnąć się, czytając o tym ludzko-parasolskim porozumieniu. Ten tomik momentami jest nostalgiczny – jak opisywany w innym wierszu wiatr, który "będzie wiał tak tysiąc lat", ale wtedy "jest smutny cały świat" i listopadowe znicze, którymi "kwitną ciemne chodniki".
Te wiersze momentalnie stają się bliskie – i starszemu pokoleniu, które zna je (przynajmniej niektóre) nie od dziś, i maluchom, które odkryć mogą w nich znaną sobie, choć momentami bajkowo-wyobrażeniową rzeczywistość. Rzeczywistość zdecydowanie opisywaną z perspektywy dziecka – lekko, z wyczuciem, z dynamiką i emocjonalnością bliską dziecięcemu przeżywaniu. Autorka jak dziecko zachwyca się i ważką, która usiadła na dłoni, i biedronkami, mleczami w trawie, szybowcem.
Wypowiada też marzenia o spowolnieniu tempa życia i możliwości zaspokojenia "niespiesznych" potrzeb: by iść przez kałużę godzinę albo dłużej, lizać lody trzy godziny, gapić się na samochody, lepić kule z błota. A innym razem – pragnienie bycia lekarzem, piratem – "jak będę dorosła". Pojawia się też opis spacerku z perspektywy mamy, która nad pracę przedkłada wieczorną wyprawę z córką. Każdy wiersz jest inny, szczególny w swoim rodzaju. A to opowiada o kałużystach, błocistach i szyszkowistach, a to o siostrze królewnie w czerwonym berecie i z tornistrem na plecach... Nie sposób wspomnieć o wszystkich.
Bogate, wesołe ilustracje pozwolą sięgnąć po tę pozycję nawet najmłodszym. Warto ją mieć na swej półce. I powoli, godzinę albo dłużej delektować się zaczarowanym w niej światem...
mama Anna