Przystanek „Miszewskiego – Teatr Miniatura”. Wysiadamy z jednego tłumu, by za chwilę wskoczyć w jeszcze większy i czekać już w mniej wietrznych okolicznościach na dzwonek. Teatralny czy tramwajowy – nie istotne. Kasujemy bilety i wchodzimy do wagonu. Drzwi się zamykają. Gasną światła.
Przejeżdżamy jedynie dwa antrakty i wysiadamy już na trzecim przystanku. Choć podróż trwa w sumie ok. 1,5 godziny, ale się nie dłuży. Świetny scenariusz zapewnia dużo śmiechu, przy czym raczej dominują tu głosy dorosłych – dowcip często jest niezrozumiały dla młodszych. Ale to dobrze, że pomyślano też o „seniorach”. Juniorzy wykazali się gromką pomocą, gdy główny bohater, młody Tebi (Tramwaj Bez Imienia), próbuje znaleźć strach. A także „kląskając”, jako podkład pod kopyta stąpającego konia.
Ciągnie on historyczny tramwaj, imienia Sata Okha, gdańskiego pisarza wychowywanego wśród Indian i świetnie zagranego przez Wojciecha Stachurę.
„Tramwaje!” mają tę cudowną właściwość, którą zawsze lubiłam, niezależnie od formy.
Czy to w teatrze, filmie, czy literaturze, podoba mi się wyciąganie ważności postaci drugoplanowych, które czasem zapamiętuje się na długo. Przyciąganie do nich uwagi odbiorcy, przy jednoczesnym zachowaniu sensu całości. To jest bardzo mocny punkt spektaklu. Miałam tu dwa swoje ulubione motywy: historię osiedlowych bloków oraz zachowanie dziarskich gołębi. Ciekawie jest również zarysowany kontrast między personifikacją budynków historycznych i komunistycznych.
Scenografia i wizualizacje – cudowne pod każdym względem, choćby dla nich warto się przejechać tym spektaklem. Przyciągają wzrok jako kolorowa, ale spójna całość, ale też jako masa detali. Od mojego ulubionego blokowiska zaczynając, na górze złomu „Otchłani” kończąc.
A skoro mowa o szczegółach: warto zwrócić uwagę na niecodzienne wykorzystanie pianki do golenia, czy balonów przy atrapie fontanny Neptuna.
Drugi przystanek to przerwa na pętli, gdzie szczęśliwie na pasażerów czekały napoje. Można było zwilżyć gardła, wysuszone śmiechem lub strachem. Bo i tego drugiego uczucia nie brakowało nie tylko osiedlowym wieżowcom, morskim kutrom, czy pięknym kamieniczkom.
Z relacji uczestników wynika, że barwne fluorescencyjne, choć rzeczywiście głośne znaki drogowe, siały postrach wśród małych i dużych. Chyba tylko TeBI miał w sobie tyle odwagi i powagi, aż czasem do granic rozsądku i... podróży. Jednak czy zasłużył nią na swego patrona?
Tory przedstawienia kończą się w nietuzinkowej zajezdni z kwiatami i podziękowaniami dla twórców oraz wspaniałym tortem dla wszystkich. Wśród widzów znaleźli się Prezydent Gdańska,
Paweł Adamowicz, prezes Gdańskich Autobusów i Tramwai, Maciej Lisicki, a też pracownicy Wspólnoty Gdańskiej. Fundacji, która ogłosiła konkurs na opowiadanie "Mój gdański tramwaj" - to na ich podstawie powstał rozkład jazdy spektaklu.
To na co zdecydowanie warto zwrócić uwagę, to wyznaczona trasa edukacyjna tego przedstawienia. Biegnie ona dwutorowo. Oprócz dostarczania, czy pogłębienia wiedzy z zakresu gdańskiej komunikacji miejskiej – o tramwajach i ich historycznych patronach – widzowie również uczą się o strachu. Jego złożoności, indywidualności i o tym, że jednak należy czasem patrzeć mu prosto w oczy. Przy okazji nie szczędząc sobie jednak ostrożności, gdyż nadmiar odwagi może doprowadzić do nierozwagi.
Trochę przeszkadzało (jak się okazało, nie tylko mi) zbyt głośne udźwiękowienie. Czułam się trochę jak w teatralnym multipleksie, na szczęście bez otaczającego chrupania popcornem i siorbania coca-colą.
Mimo wszystko jazda „Tramwajami!” była doskonałą wycieczką lokalną. Nikt się nie wykoleił, a z ptaków podróżowały z nami na szczęście tylko gołębie. Żadnych kanarków, bo też nikt nie jechał na gapę. Żal tylko trochę tego Krzysztofa Klenczona (patrona jednego z tramwajów), który tak musiał walczyć o możliwość zaśpiewania. Może dlatego, że za życia najpiękniejsze podróże skojarzył w piosence z kolejką wąskotorową.