Zafira zawiera właściwie wszystkie niezbędne składniki, aby aspirować do miana dobrej książki: nie przeraża rozmiarami, napisana jest przystępnym, współczesnym językiem, a bohaterkami są rówieśniczki nastoletnich czytelniczek. Jest tajemniczy kot i tajemniczy naszyjnik. I tajemniczy wilk. I mieszkaniec leśniczówki. I tajemnicza nieżyjąca babcia-szamanka indiańskiego pochodzenia. W ogóle wiele jest tajemnic, co zapowiada się obiecująco.
Okazuje się jednak, że nie wystarczy wszystkie niezbędne składniki zgromadzić i wrzucić do formy – aby mieć gwarancję, że ciasto się uda. Tym, co najbardziej przeszkadzało mi w czytaniu, była właśnie niedopracowana forma i wyjątkowa niedbałość językowa, której rozliczne przykłady znajdowałam w całej książeczce.
W czasach bylejakości, gdy codzienny slang młodzieżowy pojawia się nawet oficjalnych mediach, smsy piszemy skrótami, a maile za pomocą równoważników zdań i emotikonów – literatura jest ostatnim bastionem dbałości o język. I ostatnim ze sposobów, w jaki można tej naturalnej ogłady językowej nabrać. Więc jeśli natrafiam na tekst tak niedopieszczony i niestaranny, to jestem naprawdę rozczarowana.
Może się czepiam. Może powinnam zacząć od tego, że moja 11-letnia córka, która książek nie czyta "z założenia" i muszę się mocno nagimnastykować, aby ją zachęcić do przeczytania czegoś, co nie jest lekturą szkolną (nie żeby była pasjonatką lektur, ale wrodzone poczucie obowiązku nie pozwala jej oddać walkowerem) - Zafirę przeczytała w dwa dni prawie całą! Zabrakło jej jednak 10 stron…
mama Agnieszka