Kiedy na wyjeździe integracyjnym, na którym byłam ostatnio, okazało się, że jestem w pokoju z innymi koleżankami, niż zostało to wcześniej ustalone – omal się nie rozpłakałam. W zaciszu damskiej toalety próbowałam wytłumaczyć tej 12-latce, która tupała nogami i wypełniała całą moją głowę - że to przecież idiotyczne i infantylne. Każdy, kto ma odwagę skonfrontować się ze swoją „własną” 12-latką (albo ma szczęście właśnie nią BYĆ) – wciągnie się w lekturę Koleżaneczek.
Ja się wciągnęłam! Przez chwilę, zanurzona w niezbyt skomplikowaną historię „dziewczyńskiej” przyjaźni – miałam znowu naście lat. W historii koleżaneczek jest trochę magii – bo Iwa posiada moc stawania się niewidzialną. Ale cała reszta to tzw „samo życie”, które, jak każdy nastolatek wie, wcale nie jest takie proste, jak się dorosłym wydaje. Plotki, intrygi, „lubię Cię - nie lubię”, Kaśka jest głupia, kto zajmie miejsce obok ciebie w autokarze? – staje się kwestią życia i śmierci.
Jest trochę śmieszno, trochę straszno, ale oczywiście wszystko kończy się dobrze. Nawet jeśli happy end oznacza, że rodzony brat znów zachowuje się jak gbur i zbój. A między wierszami, młody czytelnik może wysnuć naukę, że nie wszystko złoto co się świeci i nie każda pseudo-przyjaciółka, warta jest rezygnacji z tego, co dla nas ważne i cenne. Trudno jednak jest zachować trzeźwość myślenia, gdy rówieśnicy są najistotniejszym punktem odniesienia, a ten najbardziej charyzmatyczny spośród nich, staje się wyrocznią.
W sytuacji, gdy rodzice tracą wpływy, może warto podrzucić na utracone terytoria konia trojańskiego – książkę, która niesie w sobie przekaz, który chcielibyśmy zaszczepić naszym dzieciom. Przekaz być może nieco banalny, ale przecież zawsze aktualny: bądź sobą, nie leć jak ćma w ogień na wezwanie domorosłego guru z ostatniej ławki, nie daj się zwieść z obranej drogi w imię fałszywej przyjaźni…
mama Agnieszka