Okazało się, że każdy z nas ma taką książkę , albo jej wspomnienie z lat dziecinnych. Taką książkę właściwie o niczym. Fabułę „Tai…” nie sposób streścić – bo streszczenie zamyka się w zdaniu: ”jeden dzień z życia 7-letniej dziewczynki, która spaceruje po ogrodzie i po lesie”… Cóż… nie brzmi dobrze, prawda? Co też tam się może się wydarzyć? Opisy przyrody?! brr!…
I jak to przeczytać dziecku, które właśnie odciągnęliśmy od telewizora lub od komputera, próbując mu udowodnić, że czytanie może być równie ciekawe co pełne efektów filmy 3D, wymagająca niebywałego refleksu gra komputerowa, dreszczyk emocji jakie daje rywalizacja z starszym bratem…
Jeśli ktoś się skusi na zakup, zaglądając do spisu treści gdzie pysznią się wiele obiecujące tytuły rozdziałów: ”O domowej awanturze, zmienionych planach i niekończących się czarach” lub „O małych złościach, podwójnym zmartwieniu i jabłoni pocieszycielce” – to będzie tym bardziej rozczarowany.
Ok, umówmy się: „Taja” nie jest książka dla każdego… I choć na okładce ma zaznaczone 7+, to myślę że wiele dzieci w tym wieku będzie na nią zawsze „za małych” albo „za starych”. Zapewne niektórzy rodzice także mogą mieć problem z przebrnięciem przez jej nieśpieszną , baśniową narrację.
Taja budzi się rano w pokoju zalanym słońcem, i wita się ze Słończykiem, z Świetlikami i Tęczynkami – kimkolwiek są. „Z wszystkich Widziadeł Taja najbardziej lubi Dziwany. Dwie słoneczne zjawinki, których właśnie szuka, po raz pierwszy wydostały się z domu do ogrodu. Do tej pory ogród był wyłącznym królestwem Dziwanów. Dziwany grzebią w piasku jak kury a ich słoneczne futerka mienią się wszystkimi kolorami tęczy”. Potem budzi się jej młodszy braciszek – Daszo.
Poznajemy jej mamę, kolegę zza płotu – Michała, przyszywanego Dziadka Filipa, babcię. Te postacie są realne, realna jest irytacja mamy, z powodu bałaganu, realne jest zmęczenie spowodowane upałem. Realne jest zmartwienie Tai: niechęć do przeprowadzki do nowego domu, co związane będzie z utratą ukochanego ogrodu, jabłonki, zaprzyjaźnionych sąsiadów. Realna jest wyprawa do lasu gdzie poszukiwanie i ratowanie baśniowego Galopka, mieszają się z ratowaniem realnej ropuchy i zagubieniem się Tai podczas prawdziwej burzy.
Realny jest szczeniak, którego Taja dostanie od rodziców jako towarzysza, który ma jej umilić aklimatyzację w nowym mieszkaniu. Choć słowa „aklimatyzacja” Taja oczywiście nie zrozumiałaby, ani nawet nie potrafiła powtórzyć.
Jak można się spodziewać cała historia kończy się radosnym, pełnym śmiechu happy endem. Szczęśliwie natomiast, udaje się autorce uniknąć skojarzeń z amerykańskimi serialami familijnymi. Mówiąc szczerze, w ogóle trudno odnaleźć jakiekolwiek skojarzenia, co akurat stanowi mocny atut tej książeczki. Ta pozycja należy do świata literatury, który już odchodzi w zapomnienie. Żadnych smoków, mrożących krew w żyłach przygód, sytuacyjnych gagów czy dowcipów językowych. Kilka ilustracji, ciepła w tonacji twarda okładka, przyjazny format.
Jest coś w klimacie tej książeczki – niespieszna, poetycka narracja, stan zawieszenia jak w upalny dzień, kiedy nic nam się nie chce i wszystko staje się nieco odrealnione…
„ - Każdy dostaje siebie jak prezent – mówi powoli Dziadek, trzymając w dłoni małą rękę Tai – Cudowne jest to, że można dawać siebie innym. Ty masz więc mnie, a ja – ciebie. /…/ Mnie samemu byłoby ze sobą strasznie nudno. Wyobraź sobie świat bez ciebie. Kto by patrzył twoimi oczami na drzewa, na ptaki, na niebo, na mnie.”
Czytałam tę książeczkę w środku śnieżnej zimy, i miło było przenieść się do soczyście zielonego, magicznego ogrodu, oglądanego oczami małej Tai. Spróbujcie zabrać tam swoje dzieci – może im też się spodoba?.....
mama Agnieszka