Warszawa

Baśnie dla Antosia

Baśnie dla Antosia

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B.
od 6 lat
PATRONAT
Tematyka: baśnie, wyobraźnia

Opis książki

Czy zwykły chłopiec może zamienić się w wilka? Dlaczego wszystkie misie mają smutne oczy? Czemu tak ważne jest posiadanie imienia. I czy baśnie są tylko dla dzieci?
Monika Rakusa odpowiada na te pytania, traktując wszystkich swoich czytelników z powagą. Pisze dla dużych i małych, dla doświadczonych przez życie i tych, którzy dopiero zaczynają odkrywać otaczający ich świat. Mówi o najważniejszych sprawach - o dobru i złu, o przyjaźni, miłości i poświęceniu. Bohaterami jej baśni są nie tylko wróżki czy królewny. Motywy zaczerpnięte z klasyków gatunku przeplatają się z elementami współczesnymi - magiczne postaci sąsiadują na kartach książki ze smutnymi, niekochanymi dziećmi, a dobrze znany ogród zamienia się w niezwykłą krainę.
Pełne ciepła i uroku Baśnie dla Antosia przenoszą w świat, gdzie dobro wygrywa ze złem, ale też gdzie w każdym szczęściu tkwi odrobina smutku. Piękna opowieść o życiu dla czytelników od 6 do 106 lat.

 

 

Kup teraz

Szukamy najtańszych księgarni internetowych...

Recenzje książki Baśnie dla Antosia

Recenzje CzasDzieci.pl:

Baśnie do rzeczy

Jak pisać dla dzieci w naszych bardzo liberalnych, skomputeryzowanych i nowoczesnych czasach? Ten świetnie napisany zbiór daje jednoznaczną odpowiedź: tak jak zawsze. Baśnie są ponadczasowe... czytaj więcej »
Recenzje rodziców:

Po książkę sięgaliśmy początkowo z dystansem

Chciałam zachęcić wszystkich do przygody z "Baśniami dla Antosia" Moniki Rakusy. Po książkę sięgaliśmy początkowo z dystansem - ale im bliżej się z nią zapoznajemy i ją odkrywamy,... czytaj więcej »

Fragment książki Baśnie dla Antosia

Królewna w okularach

Spróbujcie wyobrazić sobie, jak czuje się człowiek zwany twórcą, gdy właśnie zaczyna pisać nową książkę, malować nowy obraz albo rzeźbić nową rzeźbę. Twórca taki ma przed sobą pustą kartkę, płótno albo kamień pełen żyłek. I taka pusta kartka, płótno, kamień czy cokolwiek innego jest dla naszego twórcy przestrzenią zapowiadającą wszystko. Zaczynając pracę, twórca czuje się jak podróżnik przed wyprawą w najdalsze i najbardziej nieznane strony. Musi wytyczyć szlak, narysować mapę, która zaprowadzi innych do miejsc dotąd niepoznanych. Musi być wiarygodny i rzetelny. A co ważniejsze, musi wierzyć w cel majaczący gdzieś za setką horyzontów. Przed nim niezapisane, śnieżne, piaszczyste albo kamienne pustynie. Musi wyznaczyć na nich drogę do skarbu, którym chce się podzielić.

Takie samo uczucie ogarniało mnie, gdy miałam usiąść do spisania baśni dla Antosia. Nie siadałam wprawdzie przed pustą kartką, lecz przed pustym ekranem komputera, ale zaręczam, że niczym się to nie różni. Bałam się też dlatego, że wiele zdarzeń, które chciałam opisać, wydarzyło się naprawdę. To zaś, co się nie zdarzyło, bez wątpienia mogłoby się zdarzyć. Wiedziałam też, że książka ma być przeznaczona dla dzieci. A dziecięca zdolność do wyczuwania każdego, najmniejszego nawet fałszu nie ma sobie równych. Na widok pustej kartki mój lęk rósł, rósł i rósł...


Upłynęło siedem lat życia Antosia, zanim zdobyłam się na rzucenie wyzwania pustemu ekranowi. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego...
Próbowałam utworzyć nowy plik i napisać tytuł Baśnie dla Antosia.Przysięgam, że wszystko zrobiłam jak należy. Ale okazało się, że otrzymałam ważną wiadomość i muszę ją odebrać, zanim przystąpię do pracy. Treść tego dziwnego listu brzmiała:

Bardzo chłodno przypominam ci o swoim istnieniu. Wcale nie pozdrawiam. I nie zgadzam się na żadne Baśnie dla Antosia, póki nie załatwisz mojej sprawy - Królewna w Okularach.

Jaka królewna? W jakich okularach?
Chcę napisać bajki. I teraz już nic i nikt mnie nie powstrzyma. Zignoruję całe to zamieszanie.
Komputer jednak całkowicie ignorował moje ignorowanie. Zachowywał się tak, jakby się po prostu zaciął.
Wezwałam specjalistę, a jakże! Przyszedł. Przez pierwszych dwadzieścia minut mojego cennego czasu (a po wielu latach marnowania czasu każda minuta wydaje się droga) opowiadał, jakie dziwne przygody miał już z komputerami.
- One czują, droga pani, a czasem to nawet robią, co chcą!
Kiedy w końcu zajął się komputerem, ten grzecznie słuchał jego poleceń. Pozwolił na zapisanie pliku Baśnie dla Antosia, pozwolił nawet na napisanie baśniowego zdania: „Dawno dawno temu...".
- Wydaje się, że wszystko z nim w porządku - orzekł specjalista.
- Jak to: w porządku?
Sama usiadłam do komputera.
- Niech pan zobaczy, mnie nie słucha.
I rzeczywiście, komputer ignorował mnie zupełnie. A kiedy siadał do niego specjalista, stawał się potulny. Eksperyment powtórzyliśmy kilkakrotnie.
Komputerowy pan nie wziął ani grosza. Pożegnał się grzecznie, ale w przedpokoju chwycił mnie nagle za rękę i powiedział ściszonym głosem:
- Mówię to pani teraz, bo on nie słyszy. Znam się na komputerowej duszy. Musi być powód. Ta wiadomość od, jak to pani powiedziała, Królewny w Okularach, oto przyczyna.
Przysuwając się jeszcze bliżej, wyszeptał:
- On może być z Królewną w zmowie.
I wyszedł.
- No nie! Wariaci, wariaci. Nie dam się - powtarzałam, wracając do pracowni. Usiadłam przed ekranem, spojrzałam i zdębiałam.
Na ekranie, wielkimi literami, było napisane:
JAK CHCESZ PISAĆ BAŚNIE, SKORO NAZYWASZ WARIATAMI TYCH, KTÓRZY W NIE WIERZĄ? JAK CHCESZ PISAĆ BAŚNIE, SKORO NIE WIERZYSZ NAWET W SWOJĄ WŁASNĄ KRÓLEWNĘ W OKULARACH?

Chyba nie muszę dodawać, że w żaden sposób nie mogłam pozbyć się tego tekstu. Próbowałam. Nic nie skutkowało. Pod listem zaczęłam od nowa. Chciałam napisać: „Bardzo dawno temu...". Ale mój komputer kompletnie oszalał. Po literce B sam dopisał „le", a potem powtórzył to mnóstwo razy. Wyszło:

Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble Ble

I tak przez cały ekran.
Postanowiłam porozmawiać z Antosiem. Niech podpowie, co robić. Usiadł naprzeciwko. W ręce trzymał własną konstrukcję z klocków lego, wymachiwał nią i buczał, udając samolot. Muszę dodać w tym miejscu, że Antoś jest dzieckiem nadzwyczaj ruchliwym. Zawsze, a już najbardziej kiedy czymś się przejmie, wykonuje masę niepotrzebnych ruchów. To jest niezwykle irytujące, a ponieważ byłam już wyprowadzona z równowagi, krzyknęłam:
- Antek, słuchaj i nie wierć się. Nie mogę pisać obiecanych baśni dla ciebie, bo jakaś Królewna w Okularach po-stanowiła pokrzyżować mi szyki. Nie przypominam sobie żadnej królewny, nie wiem, jaką to jej sprawą miałabym się zajmować.
- Gdyby kiedyś Kudłaczek (Kudłaczek jest misiem Antosia) nie pozwolił mi pisać bajek i kazał zająć się swoją sprawą, tobym się nad tym zamyślił.
Tak powiedział i pobiegł do kuchni. Zdążyłam tylko krzyknąć za nim:
- No, a gdybyś nie pamiętał żadnej sprawy Kudłaczka albo gdybyś Kudłaczka też nie pamiętał, to co?
- Tobym sobie przypomniał, a resztę wymyślił, po prostu.
Łatwo ci mówić, synku, westchnęłam. Może Tobie się poszczęści i będziesz zostawiał po sobie same dokończone sprawy. Sprawy, do których z przyjemnością będziesz powracać w myślach. Z mojej przeszłości zawsze będą wyzierały wspomnienia raczej smutne i pełne niepokoju.
A potem nagle przyszło mi do głowy, że może by tak rozwiązać poprzez bajki jedną z dawnych spraw. Może dzięki temu Baśnie dla Antosia staną się baśniami dla mnie samej, a może też dla innych mniej lub bardziej dorosłych dzieci.
Dziś już nie wiem, co w historii o Królewnie w Okularach jest prawdziwe, a co najprawdziwsze.
Jednego jestem pewna. Królewna w Okularach to najbardziej rzeczywista ze wszystkich królewien tego świata. Jej historia zaczęła się tak...

Dzieciństwo upłynęło mi w dużym domu, porośniętym dzikim winem. Dom znajdował się w wielkim ogrodzie, a ogród w pewnym starym, pięknym, poniemieckim mieście. Z dzieciństwa najlepiej pamiętam dziadka, starszego pana, który na spacery ze mną zawsze chodził w berecie i prochowcu, pachniał tytoniem i miał dla mnie mnóstwo czasu. Jeśli akurat nie spacerowaliśmy, spędzaliśmy czas na werandzie albo w dużym pokoju, w którym znajdowało się wszystko, co potrzeba, a to, czego brakowało, można było sobie wyobrazić.
Moją prawdziwą pasją były wtedy królewny. Opowiadałam o królewnach i bawiłam się w królewny. Odwracając bujany fotel, robiłam z niego schody i dreptałam po nich w rajtuzach na głowie. To były moje długie, czerwone warkocze. Machałam ręką do wyobrażonych poddanych, uśmiechałam się do wyobrażonego królewicza, który czekał, by podać mi ramię.
Dziadek czytał albo drzemał, ale zawsze budził się, by na moje pytanie: „Czy patrzysz?", odpowiedzieć: „Patrzę, patrzę...".
Bywały jednak chwile, kiedy nudziło mnie udawanie królewny i zachciewało mi się królewny prawdziwej. Wtedy dziadek wyczarowywał dla mnie portrety królewien. Pamiętam, że nigdy nie chciałam rysować ich sama. Czułam, że mogą być nieudane. A ja chciałam przecież królewny nie tylko najprawdziwszej, ale i najśliczniejszej.
Pewnego dnia mojemu dziadkowi twórcy znudziło się jednak rysowanie piękności. Zmęczyła go monotonia pięknych twarzy i wpadł mu do głowy pomysł, by jedną z królewien potraktować w sposób szczególny.
Pamiętam, że to była śliczna królewna. Miała długie blond włosy i różową sukienkę. Stałam obok dziadka i podskakiwałam, wołając:
- Śliczna jest, dziadku!
- Kończysz już?
- A pantofelki będzie miała niebieskie, dziadku?
I stało się tak, że dziadek, patrząc na królewnę w niebieskich pantofelkach, uśmiechnął się lekko, przesłonił kartkę ramieniem, złapał za czarną kredkę i dorysował coś, a potem podsunął mi kartkę...
Stało się. Moja królewna miała na nosie wielkie, druciane okulary.
Rozpaczałam i złościłam się na przemian. Chyba nawet wysłałam dziadka do kąta za ten niesmaczny żart. Ale dopiero wiele lat później uprzytomniłam sobie, jak dziadek wpłynął na losy królewny. Jak je naznaczył.

Kiedy postanowiłam zająć się sprawą Królewny w Okularach, otrzymałam od niej jeszcze dwie wiadomości dzięki komputerowi, który rzeczywiście okazał się jej posłańcem. Pierwsza, surowa w tonie i oficjalna, mówiła o tym, iż Królewna rada jest, że zaczęłam zachowywać się rozsądnie, i zamierza złożyć mi wizytę, by osobiście opowiedzieć o swoim trudnym położeniu. Druga, zupełnie inna, brzmiała mniej więcej tak:

Przyjdę w piątek wieczorem, jak już wszystkie moje siostry zasną. Nic nie mów nikomu. Całusy. K.

Pamiętam, że byłam bardzo podekscytowana przez cały czwartek i nieprzytomna w piątek. Ubrałam się ładnie. Po-łożyłam Antosia do łóżka, a potem usiadłam przed komputerem i cała zamieniłam się w czekanie. Trwało ono wieki. Tak samo długo, jak dorośli grzebią się z wigilijną kolacją, kiedy dzieci w napięciu wypatrują Świętego Mikołaja.
Przestraszyłam się, że Królewna już nie przyjdzie, gdy komputer wydał dziwny dźwięk, podobny nieco do chrząknięcia, potem popłynęła z niego melodia Mazurka Dąbrowskiego, a po niej druga, niezwykle dźwięczna, przypominająca piosenkę Ta Dorotka, ta malusia...
To, ma się rozumieć, hymny naszych bratnich krajów. Czyżby Królewna przybywała jednak z oficjalną wizytą? A ja nawet nie posprzątałam mieszkania, mam tylko herbatę, trochę piernikowych serc w czekoladzie i resztki kolacji. A jeśli będzie głodna po podróży? I co w ogóle jada taka Królewna w Okularach? Serce zaczęło mi walić. A potem usłyszałam ciche pukanie do drzwi. I pobiegłam otwo-rzyć.
Na wysokości moich oczu nie było nikogo. I niżej też nikogo nie było. Dopiero o wiele, wiele niżej, tuż za progiem, stała Królewna. Buzię miała okrągłą, policzki rumiane, sukienkę różową, pantofelki niebieskie. Była bardzo mała, a na jej małym nosku sterczały olbrzymie, okrągłe okulary, w czarnych, drucianych oprawkach.
I nagle wszystko wydało mi się proste. Uświadomiłam sobie, że znam przecież Królewnę bardzo dobrze i że to nie będzie żadna oficjalna wizyta, a te hymny były tylko tak, dla dodania sobie odwagi.
- Ale ty jesteś malutka - powiedziałam od serca.
A ona podniosła wysoko i dumnie swój zadarty, zaokularzony nosek i odparła:
- Nie jestem malutka, to ty jesteś strasznie duża, jak jakaś żyrafa albo coś.
Speszyłam się.
- Wejdź, kochana. Dobrą miałaś podróż? Może zmarzłaś?
- Odzwyczaiłam się od tych waszych jesieni. Strasznie wilgotno.
Zaprowadziłam ją do kuchni. Wspięła się na krzesełko.
- Napijesz się czegoś? Może soku?
- Zrób mi, proszę, mocną herbatę z mlekiem.
Wstawiając wodę, przypomniałam sobie dziadka pijącego mocną herbatę z mlekiem.
- A co byś chciała zjeść? - spytałam, kryjąc wzruszenie.
- W ogóle nie lubię jeść, najwyżej słodycze!
No jasne, ale się głupio pytam, pomyślałam.
- Mam pierniczki w czekoladzie i resztkę czekolady z orzechami.
- A masz te... no wiesz... landrynki albo takie mleczne dropsy?
Landrynek ani dropsów nie miałam.
- Wiesz, teraz chyba wcale już takich nie produkują.
- To strasznie się u was pogorszyło - oświadczyła.
Postanowiłam nie tłumaczyć Królewnie w okularach, jakie zmiany zaszły w naszym kraju. Takich landrynek i dropsów nie ma, to fakt.
- Ale mam kilka Antosiowych krówek i irysów.
- No dobra, mogą być krówki.
Podałam herbatę, a potem na długo zamilkłyśmy. Królewna zjadła najpierw krówki i irysy, potem pierniczki, a kiedy zaczęła pochłaniać czekoladę, spytała mnie z pełną buzią:
- A ty?
- Ja nie mogę, muszę dbać o linię.
- Aha - odparła, choć mogłabym przysiąc, że nie miała pojęcia, o co mi chodzi.
Kiedy zjadła już wszystkie słodycze, stwierdziła, że strasznie jej się chce spać, bo ona właściwie o tej porze już śpi. Położyłam ją więc na fotelu i przykryłam kocem. Spała długo, a ja najpierw patrzyłam na nią, a potem wyciągnęłam się w drugim fotelu i też zasnęłam. Ocknęłam się, gdy za oknem świtało, więc postanowiłam obudzić Królewnę. Pogłaskałam ją po rączce. Nieprzytomna, usiadła i rozejrzała się po pokoju.
- Och, jak późno, muszę uciekać. A jeszcze wcale nie powiedziałam ci, z czym przyszłam.
I zaczęła swoją opowieść. Dość bezładną. W opowieści dużo było żalu, trochę smutku. Nie mogę jej dokładnie powtórzyć, ale sens był mniej więcej taki:
Królewna miała siedemdziesiąt siedem sióstr. Jedne były brunetkami, drugie blondynkami. Jedne miały różowe su-kienki i niebieskie pantofelki, a drugie na odwrót, ale żadna, ale to żadna z nich nie miała okularów. Więc te siedemdziesiąt siedem sióstr bawiło się razem w ogrodzie. Najpierw w dom i sklep albo w królewny, a potem w rozczesywanie włosów i przeglądanie się w lustrze. Królewna w Okularach nigdy się z nimi nie bawiła. Trochę ją to nudziło, trochę się czuła nieswojo. One z kolei niezbyt zabiegały o jej towarzystwo. Wkrótce cały dwór zaczął nazywać ją „dziwadłem", tym bardziej że Królewna w Okularach ciągle przesiadywała w pałacowej bibliotece. Nie przeszkadzało jej to przezwisko, może trochę. Gorzej, że w bibliotece było tylko siedemdziesiąt siedem książek. Królewna w Okularach szybko znała je na pamięć. Chętnie więc przyłączyłaby się do swoich sióstr. Tym bardziej że zaczęły one wybierać się na bale (po których wracały ożywione i szeptały sobie coś na ucho, chichocząc), a potem wychodzić za mąż za rycerzy, siedemdziesięciu siedmiu i podobnych do siebie. Nasza Królewna w Okularach też chciała wyjść za mąż. I choć żaden z rycerzy jej się nie podobał, a ich ciągłe poklepywanie się po opancerzonych ramionach i wymachiwanie mieczem nie wiedzieć czemu śmieszyło, czuła, że mieć męża to sprawa nader ważna w życiu królewny. Poza tym naszej Królewnie doskwierała samotność. Chciałaby móc opowiedzieć komuś o siedemdziesięciu siedmiu przeczytanych książkach. Chciałaby wysłuchać na temat siedemdziesięciu siedmiu książek choćby jednej opinii. Nic z tego! A wszystko przez dziadka i jego głupie okulary! A może ona jest naprawdę dziwadłem, i tyle?
Po tych słowach Królewna rozpłakała się. Zaczęła trzeć oczy, przecierać zawilgotniałe okulary.
Moje biedactwo, myślałam. Wszystko przez nas. Zobacz, dziadku, do czego doprowadziło twoje poczucie humoru. Co my teraz zrobimy?
- Wymyślę coś, obiecuję, obiecuję solennie! - próbowa-łam pocieszać Królewnę, ale ona wybiegła szybko, kryjąc gło-wę w ramionach. Zdążyłam tylko podać jej chustkę do nosa.

Minął jakiś czas. Chodziłam markotna. Co robić? Likwidowanie okularów po takim czasie i takich następstwach na nic się nie zda. Zresztą to nie ja narysowałam Królewnę w Okularach, tylko dziadek, który przecież od dawna już nie żył. A poprawiać dzieło kogoś, kto nie może zaprotestować, nie uchodzi.
A może zapytać Antosia? Oczywiście jeśli Królewna pozwoli mi wtajemniczyć go we wszystko. On coś poradzi.
Królewna pozwoliła. Przesłała mi w tej sprawie oficjal-ny list.

Opowiedziałam całą historię Antosiowi. Wysłuchał, wcale nie spokojnie (cały czas wiercił palcem dziurę w tapicerce krzesła), a potem odparł:
- Trzeba jej domalować rycerza.
- To genialny pomysł! Ale jaki to będzie rycerz? Musi być wyjątkowy. Może bez miecza albo z drewnianym mieczem, takim jak kiedyś nosili arianie .
- Bez miecza to bym raczej nie chciał. Ale może być bez zbroi. Na turnieje nie będą go zapraszać, takiego bez zbroi, więc będzie miał czas na przeczytanie siedemdziesięciu siedmiu książek. Siedemdziesięciu siedmiu rycerzy nie będzie chciało się z nim bawić i nazwą go „dziwadłem". A dla naszej Królewny będzie idealny.

Czym prędzej przynieśliśmy kredki i papier. Bo gdy się zmarnowało Królewnie tyle lat, to każda chwila jest droga.
- Masz, mamo, rysuj - stwierdził Antoś.
A ja wyrysowałam rycerza najpiękniej, jak umiałam. Buzię miał okrągłą, policzki rumiane, włosy czarne, niebieski strój i ciżemki, miecz jak się patrzy. I tylko zbroi nie nosił, zgodnie z umową.

I taki był właściwie koniec sprawy Królewny w Okularach. Sprawy, którą rozpoczął mój dziadek, a zakończył mój syn. Może tylko tyle jeszcze, że jakiś czas potem komputer przesłał mi wiadomość o wojnie, która wybuchła gdzieś na bardzo dalekim wschodzie. Na wojnę posłano siedemdziesięciu siedmiu dzielnych rycerzy w zbrojach. Rycerza bez zbroi wojna nie chciała i on też za nią nie tęsknił, bo wymachiwanie mieczem go śmieszyło.
Dla rycerza bez zbroi pozostał za to wielki ogród i pałac wraz z biblioteką. A w bibliotece było aż siedemdziesiąt siedem książek do czytania, o których mógł rozmawiać bez końca ze swoją ukochaną i jedyną na świecie Królewną w Okularach.

 

Komentarze

Uwaga formalna - książka od 6, a nie 3 lat

dodany: 2010-03-19 21:43:16, przez: Monika

Warto zobaczyć