W niedzielę już po raz kolejny miałam okazję wybrać się z córką do Teatru Gry i Ludzie na przedstawienie pt. "Morskie opowieści kapitana Guliwera". Jednak tym razem postanowiliśmy jechać nie we dwie a całą rodziną i zabrać też do teatru młodszego syna w wieku prawie 15 m-cy. Dodatkowo pojechała z nami koleżanka córki. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli mały nie wysiedzi lub będzie marudny to ja lub tata z nim wyjdziemy. Przyjechaliśmy na miejsce a tam gigantyczna kolejka do kasy - do tej pory nigdy takiej tam nie wiedziałam. Na widowni zostały dostawione 4 dodatkowe ławki żeby się wszyscy zmieścili. Widać, że TGiL staje się coraz bardziej popularny wśród rodziców z dziećmi. Na miejscu spotkała nas miła niespodzianka, bo okazało się, że za małego nie musimy płacić za bilet, jeżeli będzie siedział u nas na kolanach
Zaczęło się przedstawienie. Jak wskazuje tytuł - bajka opowiadała o przygodach dzielnego kapitana Guliwera i jego trochę ciapowatej i leniwej załogi. Mieli oni na statku ładunek marchewki, z którym płynęli na Antarktydę i tam mieli zamienić go na kostki lodu a potem z kostkami lodu do ciepłych krajów gdzie mieli za nie dostać złoto. Po drodze mieli wiele przygód - najpierw trafili do królestwa gdzie mieszkały malutkie ludziki, które na początku się przestraszyły wielkiego Guliwera, ale potem ugościły go pysznym jedzeniem i piciem, a Guliwer miał okazje pomóc im w gaszeniu pożarku, który wybuchł na zamku.
Potem statek trafił na wyspę gdzie mieszkali ludzie giganty. W spektaklu zastosowano różne formy teatralne - żywy aktor, pacynki (malutkie ludziki w królestwie) oraz maski ( ludzie giganty). Cały czas opowieści przeplatane były śmiesznymi i skocznymi piosenkami. Na scenie, co chwila zmieniał się wystrój w zależności od tego, co się działo i gdzie Guliwer akurat się znalazł. Było bardzo kolorowo i śmiesznie. Dzieciaki, co chwilę wybuchały śmiechem. A mój 15 miesięczny syn przez 40 minut nie mógł oderwać oczu od sceny. Siedział grzeczniutko na kolanach z rozdziawioną buzią i co chwilę pokazywał paluszkiem na scenę. Dopiero po 40 minutach zaczął się wiercić, więc mąż zszedł z nim na dół obok sceny i na rączkach u tatusia grzecznie oglądnął spektakl do końca. Jego wyraz twarzy w trakcie spektaklu zapamiętam chyba do końca życia. Nie pomyślałabym ze takie małe dziecko może być aż tak bardzo zaciekawione i że w skupieniu wytrzyma tyle czasu. Morał z tego taki, że warto zabierać już nawet takie małe dzieci do teatru. Następnym razem na pewno go znowu weźmiemy do teatru.
Po spektaklu dziewczynki zabrały się jeszcze do kolorowania różnych rysunków przygotowanych przez teatr a za chwile przyszedł jeden z aktorów i była nauka robienia statków z papieru. Ja z synem pojechałam do domu, ale dziewczyny z mężem jeszcze prawie godzinę świetnie się bawiły w teatrze.
Małgorzata Elwicka