Kraków

W kolebce polskiego witrażu

W kolebce polskiego witrażu

To nie jest zwykłe muzeum. To muzeum żywe. Co to znaczy? Niezawodna w takich przypadkach Wikipedia podpowiada, że to miejsce, w którym „zainscenizowano” proces wytwarzania. Innymi słowy: ogląda się nie tylko efekt końcowy, ale i drogę prowadzącą ku niemu. Tyle że w krakowskim Muzeum Witrażu nie ma mowy o żadnej inscenizacji, a zwiedzający wchodzą w sam środek działającej (nieprzerwanie) od ponad stu lat manufaktury. U Żeleńskiego nie ma miejsca na konfabulację. Wszystko jest tu naprawdę i na wyciągnięcie ręki i w dodatku niemal bez zmian od 1902 roku. Czy można chcieć czegoś więcej?

 

 

To jedyne takie miejsce w Polsce, ba, na świecie. Brzmi to może butnie, ale nie ma w tym ani krzty przesady. Zaczynając od siedziby pracowni – secesyjnej kamienicy przy al. Krasińskiego 23. Zaprojektowana specjalnie z myślą o zakładzie witrażu. Architektoniczne nowinki zwoził z podróży po całym świecie założyciel - Stanisław Gabriel Żeleński (brat Boya). Żeleński nie tylko bardzo serio podszedł do kwestii technologicznych, ale i zadbał o komfort artystów. Miał ku temu powody. Z zakładem przez lata współpracowali najlepsi z Józefem Mehofferem i Stanisławem Wyspiańskim na czele. Projekty od a do zet były realizowane pod ich okiem, ściśle według ich wizji i z uwzględnieniem, nieraz mocno wyśrubowanych, wymagań. Warto dodać, że od czasów założyciela niewiele się przy alei Krasińskiego zmieniło. Proces powstawania witraży jest niezmienny od stuleci, a jedyne nowinki, to nowoczesny piec do wypalania i fakt, że pracownia otworzyła swe podwoje dla zwiedzających. Również indywidualnych (i niekoniecznie mówiących po polsku).

 

 

Muzeum zwiedza się pod opieką przewodnika, a narracja wycieczki dostosowywana jest do wieku oprowadzanych. To zapewne jedyna taka okazja, aby bezpośrednio zza pleców artystów i rzemieślników, obserwować kolejne etapy powstawania witraży. Od progu czujemy się jak w starodawnej manufakturze, której pracownicy muszą wykazać się iście benedyktyńską cierpliwością i precyzją. Nie ma miejsca na błędy, a praca nad jednym witrażem może trwać nawet kilkanaście miesięcy. Wszystko zależy od skali projektu.

 

 

Żywe muzea mają tę przewagę nad tradycyjnymi, że wizyta na oglądaniu się nie kończy. Oglądanie to dopiero początek. Można dotykać, można wziąć do ręki. Z bliska podziwiamy nieregularną strukturę szkła witrażowego, bierzemy do ręki niepozorne (i tępe!) narzędzia do cięcia szkła. Chętni mogą również spróbować malowania patyną. To ten moment, w którym można na własne oczy przekonać się, że w pracy witrażysty łatwo o potknięcie, a mały błąd może zniweczyć tygodnie pracy. Zwiedzanie kończymy w części już typowo muzealnej, a w niej ekspozycja unikatowej kolekcji kartonów i witraży z początku XX wieku. Po wszystkim warto zajrzeć do muzealnej kawiarni na małą czarną i ciasteczka. Dzieci będą się świetnie bawić na warsztatach artystycznych. Dorośli – mogą samodzielnie wykonać witraż pod okiem mistrza.

 

 

Witraże z pracowni S G Żeleńskiego można zobaczyć na całym świecie, ale oczywiście w Krakowie jest ich najwięcej. Wszystkie w zasięgu przyjemnego spaceru. Orientację ułatwia bezpłatna mapka, którą można znaleźć w kasie Muzeum. Z nią w ręku nie ominiesz żadnej ze słynnych krakowskich realizacji. Nie tylko tych kościelnych. 

 

Zofia Jurczak
fot. Anna Szymańska

 

Przeczytaj również

Polecamy

Więcej z działu: Wiadomości lokalne

Warto zobaczyć