Warszawa

Urwis z północy - recenzja spektaklu "Emil z Lönnebergi" w Tetarze BAJ

Urwis z północy - recenzja spektaklu "Emil z Lönnebergi" w Tetarze BAJ

Psotnik, urwis, figlarz, nicpoń, łobuziak, huncwot – jakie jeszcze synonimy można dopisać na określenie Emila – tytułowego bohatera książki Astrid Lindgren i spektaklu, którego premiera odbyła się niedawno w teatrze Baj? A może jednak spróbować inaczej: wesołek, chłopiec z nieokiełznaną fantazją, temperamentem, dziarski, niespokojny duch, dobry przyjaciel?


Ku utrapieniu rodziców (raczej chroniącej mamy i surowego, choć bardzo Emila kochającego ojca) – zawsze coś się w  otoczeniu syna (i jednak z jego udziałem) działo. A to waza z posiłkiem na głowie, a to siostra Ida wciągnięta jak flaga na maszt, a to licytacja...  Wiadomo czym musiało się to zakończyć: drewutnią. Odsiadywaniem w niej kary, z którą to również Emil potrafił sobie na swój rezolutny sposób poradzić...


Gdyby jako recenzję potraktować dziecięce (i dorosłych) śmiechy to trzeba powiedzieć, że wybuchały i to prosto z serca. W dużej ilości. A to w scenach obnażających skąpstwo ojca Emila, a to przy dentystycznych zabiegach przeprowadzanych na służącej Linie (choć jej samej wcale nie było do śmiechu), w których pomagali też przedstawiciele widowni, również przy „wychowywaniu” świnki, łapaniu Emila  czy akcji z kurami. Mojemu dziecku bardzo przypadł do gustu pomysł z pomalowaniem na ciemno zęba, który  został wyrwany i dzięki temu zabiegowi Lina mogła pochwalić się  dziurą po ekstrakcji. Choć temat zębowy z powodu wypadania mleczaków nie jest nam obcy i może tłumaczyć zainteresowanie – to wyglądało to naprawdę śmiesznie.


Były też momenty poważniejsze, powiedziałabym, że nastrojowe, poruszające najczulsze struny. Kiedy źle działo się ze zdrowiem parobka Alfreda, kiedy padał śnieg (efektowna scena z oświetleniem „grającym” śniegowe płatki) i ciepło biło od latarenek – domków – był to czas nie na śmiech, lecz na zadumę, bliskość, poruszenie pokładów wrażliwości.


Grali aktorzy – całymi sobą, grały lalki: Emila i jego siostry Idy. Grała muzyka – subtelna, podkreślająca, a może raczej budujśca nastrój, świetnie dopasowana. Kiedy patrzyło się na scenę – nie było wątpliwości, że znajdujemy się na szwedzkiej wsi – i stroje, i drewniane wózki, i pozostała dekoracja (prosta, drewniana, sklecona z desek, zmieniająca się w zaleśności od potrzeb), i zachowanie postaci wprowadzały w klimat z początków xx wieku. Musiał być i Pastor, i modlitwa, i targ, i aukcja, i ... kary, w tym cielesne. I tu poczułam zdecydowany sprzeciw. Chociaż trudno odmówić realizmu zachowaniom rozdrażnionego ojca, bo faktycznie tak było i w książce, i pewnie w rzeczywistości to jednak sceny z uderzaniem paskiem (na szczęście nie w Emila) odebrałam jako zbyt sugestywne, powtarzające się kilkakrotnie jak refren, zbędne w takiej formie. I to nie tylko dlatego, że jestem zdecydowanym przeciwnikiem stosowania przemocy. Moje dziecko siedziało „wbite w fotel”. Bo czy pokazywalibyśmy  dzieciom na przykład okrucieństwo,  tortury, tylko dlatego, że tak faktycznie było? A rozsierdzony pasek jakoś można...


Ku wyrównaniu dodam, że na scenie działo się naprawdę wiele, bardzo aktywnie, z zaangażowaniem i z polotem. Trochę działo się też poza sceną – oto na suficie pojawił się, jak na filmie,  Emil – cała sala śledziła  postać małego chłopca, jak gdyby wzrokiem chronićc go przed upadkiem... Nie było szans na nudę. Spektakl przeznaczony jest dla dzieci, co najmniej 5-letnich i tego warto się trzymać. O prawdziwym szwedzkim życiu, nieokiełznanym chłopięcym temperamencie i pomysłach wartych nie tylko kilka öre... „Bardzo mi się, mamusiu, podobało” - z ust 6-latki to dobra zachęta.

 

 

Mama Anna

 

Przeczytaj również

Polecamy

Więcej z działu: Okiem rodzica

Warto zobaczyć