Warszawa

Bracia Hardy. Śmiertelne niebezpieczeństwo.

Bracia Hardy. Śmiertelne niebezpieczeństwo.

Wydawnictwo: Wydawnictwo W.A.B.
od 9 do 14 lat
PATRONAT
ISBN: 978-83-7414-496-

Opis książki

Frank i Joe Hardy to bardzo skuteczni tajni agenci stowarzyszenia Amerykańska Młodzież Przeciwko Przestępczości – właśnie udaremnili przemyt płyt DVD, a z całej operacji ledwo uszli z życiem. Przed nimi nowa misja: w Filadelfi i ktoś czyha na zawodników biorących udział w Podniebnych Igrzyskach…
„Śmiertelne niebezpieczeństwo” to pierwsza część kultowego cyklu kryminalnego dla dzieci i młodzieży – „Bracia Hardy”. W przygotowaniu kolejne części cyklu.

Kup teraz

Szukamy najtańszych księgarni internetowych...

Recenzje książki Bracia Hardy. Śmiertelne niebezpieczeństwo.

Recenzje CzasDzieci.pl:

Kryminał pod lupą

Kryminały serii z kotem cieszą się tak dużą popularnością wśród młodzieży, że postanowiliśmy wziąć je pod lupę. Ogromnie chcieliśmy zwęszyć jakąś ciemną stronę a tu... porządna... czytaj więcej »
Recenzje dzieci:

Recenzja...

Frank i Joe Hardy to mali detektywi którzy tym razem mają za zadanie rozwiązać zagadkę, kto wysyła pogróżki sportowcom ekstremalnym. Na początku ktoś nieznajomy wrzuca im kamień przez okna... czytaj więcej »

Fragment książki Bracia Hardy. Śmiertelne niebezpieczeństwo.

Przerażenie na trzech i pół tysiącach metrów

Zginę.
Właśnie to pomyślałem sobie, kiedy pociągnąłem za linkę spadochronu i… nic się nie wydarzyło.
Zdecydowanie niefajnie.
Gwałtownie spadając w dół, czułem, jakbym szybował. W tym samym czasie ziemia pode mną zbliżała się niebezpiecznie szybko, by powitać mnie z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Sprawę pogarszał fakt, że był to mój pierwszy samodzielny skok.
I prawdopodobnie ostatni.
Starałem się nie panikować. Spojrzałem w górę na „Skrzydła” Malettę, instruktora ze Szkoły Skoków Powietrznych „Wolny jak Ptak”. Potężny brodacz spadał swobodnie jakieś trzy metry ode mnie. Machałem do niego jak szalony, wskazując palcem na uszkodzoną linkę spadochronu.
I zgadnijcie, co zrobił.
Zaśmiał się.
Poważnie. Jak czarny charakter z kreskówek puszczanych w sobotnie przedpołudnia, odchylił w tył ogromną głowę i zaśmiał się.
Wtedy dotarło do mnie.
Wiedział, kim jestem.
Na wypadek, gdybyście się jeszcze nie domyślili, nie jestem zwykłym poszukiwaczem wrażeń, który skacze z samolotów ze spadochronem. Nazywam się Joe Hardy – jestem tajnym agentem AMPP (Amerykańska Młodzież Przeciwko Przestępczości) – i właśnie brałem udział w akcji. Dość niebezpiecznej akcji, jak się okazało. Policja miała powody, by podejrzewać, że Szkoła Skoków Powietrznych „Wolny jak Ptak” była tylko przykrywką dla siatki przemytników, którzy przerzucali towar nocą przy użyciu samolotów. „Skrzydła” Maletta nie był prawdziwym instruktorem skoków – handlował pirackimi DVD. Dlatego też zespół AMPP poprosił mnie i mojego brata, Franka, byśmy wkroczyli do akcji i rozbili szajkę.
Hej, czemu nie? Kto by podejrzewał dwóch nastolatków uczęszczających na lekcje skoków spadochronowych?
„Skrzydła” Maletta, oto kto.

Przyjrzałem się przeciętej lince od spadochronu, którą trzymałem w dłoni, i przeniosłem wzrok na wielki, odsłaniający zęby uśmiech na okrągłej, brodatej twarzy Maletty. Patrzył prosto na mnie, a po chwili wskazał samolot ponad nami.
W otwartych drzwiach maszyny stał mój brat, Frank, i szykował się do skoku.
– Zaczekaj! Nie skacz! – krzyknąłem przez walkie-talkie zainstalowane w kasku.
Za późno.
Wyskoczył.
– Zdemaskowali nas, Frank! – wołałem. – Maletta przeciął linki!
Czekałem na odzew.
Nic.
– Frank! Słyszysz mnie?
Zakłócenia.
Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czy Frank mnie słyszał? Czy jego spadochron też został uszkodzony?
Jednego byłem pewien. Jeśli nie złapię się Maletty w ciągu kilku sekund, będę kopał bardzo głęboko w poszukiwaniu małży na piaszczystej plaży pode mną.
A małży nienawidziłem.
Ustawiłem się głową do przodu, w kierunku kolesia, który chciał mnie zabić – i starałem się „płynąć” jego śladem.
Hej, tak się da w filmach.
Ale to nie był film, tylko prawdziwe życie, a ja nie miałem dublera.
Nie przeleciałem nawet dwóch metrów, gdy zdradziecki podmuch powietrza sprawił, że kręcąc się wokół własnej osi, zboczyłem z kursu. Szybko wyprostowałem ramiona, jak w pozycji do skoku na główkę; udało mi się złapać falę wiatru. Zanim się zorientowałem, zmierzałem dokładnie tam, gdzie chciałem.
Przypominało to trochę pływanie na fali przybojowej bez deski, ale zamiast wody, moje usta wypełniało powietrze.
No i tak, od tego zależało moje życie.
Niczym ludzka rakieta, skierowałem się na „Skrzydła” Malettę i – bum! – koleś nawet nie wiedział, co go trafiło. Walnąłem w napęczniały piwny brzuch z głuchym łomotem, po czym zarzuciłem ramiona wokół wielkiej klatki piersiowej i mocno przytrzymałem.
„Skrzydła” kompletnie osłupiał. Szkoda, że nie widzieliście jego twarzy. Z oczami wybałuszonymi pod okularami ochronnymi, z kudłatą brodą wystającą spod kasku, wyglądał jak wielki – i bardzo zdezorientowany – pluszowy miś.
Z tą różnicą, że pluszowe misie zazwyczaj nie wymierzają ciosów obejmującym je dzieciom.
Trach!
Potężna, owłosiona pięść Maletty walnęła mnie w szczękę i posłała do tyłu.
Stary! To bolało!
Wciąż był dzień, a ja zobaczyłem gwiazdy. I chmury. Również ziemię – wirującą wokół mnie.
Czas wziąć się w garść.
Rozpostarłem ramiona i nogi, żeby ustabilizować lot, i pochyliłem się ku dołowi. „Skrzydła” chwycił za linkę spadochronu.
No super.
Jeśli nie złapię go w ciągu najbliższych sekund, czeka mnie pewna śmierć po spotkaniu z ziemią. Bez dwóch zdań.
Ustawiłem się więc dokładnie pod wiatr, jak dziki koń, i głową do przodu, skierowałem się na „Skrzydła”. Z całych sił zamachnąłem się prawą ręką.
Jakoś udało mi się złapać go za nadgarstek, nim pociągnął za linkę.
W porządku!
Ale jemu to się nie spodobało. Próbował mnie strzepnąć jak robaka, waląc w moją rękę i okładając razami. Unikałem tych ciosów.
Po chwili moja dłoń zaczęła się ześlizgiwać z jego nadgarstka. Centymetr po centymetrze.
„Trzymaj się” – powiedziałem sobie. Właśnie to miałem na myśli. Dosłownie.
Nagle w moim kasku zaskrzeczało walkie-talkie.
– Joe! Trzymaj się mocno!
To Frank!
Spojrzałem w górę. Był tam! Pikował w dół jak bombowiec!
Chwyciłem „Skrzydła” Malettę oburącz – i przygotowałem się.
Trach!
Strzał w dziesiątkę.
Frank wleciał w nas z ogromną siłą. W wyniku zderzenia zaczęliśmy gwałtownie spadać w dół, jak niezdarni uczestnicy pokazu. Frank uczepił się kurczowo w pozycji na barana, ja zwisałem na ramionach. A „Skrzydła”? Kopał i wrzeszczał szaleńczo za każdym obrotem.
– Spadajcie ze mnie, bachory! – zawodził. – Spadochron nie utrzyma nas wszystkich!
Póki się kręciliśmy, nie wykonywałem żadnych ruchów.„Skrzydła” nie przestawał wrzeszczeć.
– Idioci! – krzyczał. – Jak pociągnę za linkę, i tak was wyrzuci! Nie macie żadnych szans!
– Czyżby? – zawołał Frank.
Wyciągnął dwie linki i przymocował nas obu do plecaka Maletty.
Słowa uznania dla Franka. Ten dzieciak jest zawsze przygotowany.
„Skrzydła” westchnął głośno.
– Jesteśmy zbyt ciężcy – krzyknął.
– Pociągnij za linkę – zaproponowałem.
Mężczyzna wzruszył ramionami i pociągnął.
Trzaaask!
Potężne szarpnięcie oderwało Franka i mnie od naszego niedźwiedziowatego wroga. Runęliśmy gwałtownie w dół, po czym wystrzeliliśmy znów w górę, trzymani przez podwójne liny. Nad głowami otworzył się nam spadochron, jednak zbyt duży ciężar ciągnął go ku ziemi. Spadaliśmy w stronę strefy zrzutu poniżej.
Problem w tym, że spadaliśmy zbyt szybko.
– Mówiłem wam – ryknął „Skrzydła”. – Przy tej prędkości wszyscy zginiemy!
Puściliśmy to mimo uszu, gramoląc się w górę po linach, by chwycić się nóg Maletty.
– Puszczajcie! – wrzasnął lipny instruktor, usiłując nas strząsnąć. – Jeden z was musi się puścić, jeśli chce uratować brata!
Spojrzałem Frankowi głęboko w oczy. Wiedziałem, co myśli: „Nie ma mowy. Jesteśmy zespołem”.
– Mam inny pomysł, „Skrzydła” – powiedziałem, posuwając się chwiejnie w górę. – Może ty mógłbyś przerwać spadanie.
„Skrzydła” zaklął. Zlekceważyłem to i usiadłem okrakiem na jego grubej szyi. Sięgnąłem w dół, żeby pomóc bratu, i po chwili obaj staliśmy na ramionach Maletty, przytrzymując się dla bezpieczeństwa linek spadochronu.
– Czekajcie! Upadek może mnie zabić! – zaprotestował mężczyzna, gdy zbliżaliśmy się w szybkim tempie do leżącego pod nami pola. – Na pewno połamię sobie nogi!
Spojrzałem na brata i wzruszyłem ramionami.
– Zaryzykujemy – powiedział Frank z uśmiechem.
Od ziemi dzieliło nas już niewiele ponad pięćdziesiąt metrów. „Skrzydła” panikował.
– Nie! Moje nogi! Rozwalę się!
– Mam dla ciebie radę, „Skrzydła” – powiedziałem.
– Jaką?
– Skul się i turlaj.

Zgodnie z przewidywaniami, „Skrzydła” połamał sobie nogi podczas lądowania. Dlatego nie zdołał uciec, nim przyjechała policja. Funkcjonariusze obserwowali całe zajście z ziemi – i przygotowali karetkę, żeby zbierać szczątki.
Cieszyłem się niezwykle, że na żadnych szczątkach nie widniał napis „Hardy”.
– Dobra robota, chłopcy – powiedział porucznik Jones, uśmiechając się i ściskając nam dłonie. – Przepraszamy za to niewielkie spóźnienie. W chwili, gdy zorientowaliśmy się, że zostaliście zdekonspirowani, byliście już w powietrzu z Malettą.
– Nie mogę uwierzyć, że koleś próbował nas zabić – mruknął Frank, potrząsając głową.
– Cóż, jest piratem – zwróciłem uwagę.
– Takim od DVD – dodał Frank. – To tak, jakby zmusił nas, byśmy skoczyli z trapu do morza w pirackiej wersji „Spidermana 6”.
Zaśmiałem się.
– Hej, przeżyliśmy – szturchnąłem go w ramię.
Frank odegrał się, popychając mnie tak, że aż straciłem równowagę.
– Chcecie, żeby was podwieźć z powrotem do szkoły spadochronowej? – spytał porucznik Jones, otwierając drzwi radiowozu.
– Nie, dzięki, działamy w ukryciu – wytłumaczył Frank. – Niektóre dzieciaki z naszej szkoły przyjechały dziś na kurs skoków.
Policjant skinął głową i się pożegnał.
Pięć minut później dotarliśmy wraz z Frankiem do Szkoły Skoków Powietrznych „Wolny jak Ptak”. Byliśmy całkiem skonani, nie wspominając o kilku siniakach. Mimo to czuliśmy zadowolenie, że udało nam się dokończyć kolejną misję. „Skrzydła” i siatka przemytników znaleźli się za kratkami. A bracia Hardy byli gotowi na odpoczynek i relaks w towarzystwie przyjaciół.
Niestety Brian Conrad był ostatnim „przyjacielem”, jakiego chcielibyśmy ujrzeć – i pierwszą osobą, która dostrzegła nas, gdy zbliżaliśmy się do budynku.
– Dlaczego Brian musiał wziąć sobie lekcje właśnie dziś? – jęknąłem do brata. – Coś z gatunku kiepskich zbiegów okoliczności.
– Raczej przejaw prawa Murphy’ego.
– Hej, bracia Hardy! – zawołał z parkingu nasz najmniej ulubiony szkolny kolega. – Widziałem, jak skakaliście. Ale czemu w tandemie? Wystraszyłyście się, panienki, czy co?
Spojrzałem na Franka i przewróciłem oczami.
Pozwólcie, że opowiem wam o Brianie Conradzie. Ten koleś jest jak ogólnodostępny kanał telewizyjny – nic, tylko złe wiadomości, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Gdyby wydawcy szkolnej kroniki przeprowadzili wybory „Chłopaka, Który Najprawdopodobniej Będzie Potrzebował Adwokata”, wygrałby bez najmniejszego wysiłku.
Oczywiście nie cierpiał mnie i Franka, to tak na wypadek, gdybyście się nie zorientowali.
– Za bardzo przerażeni, żeby skakać pojedynczo, co? – drwił sobie Brian, kiedy zbliżyliśmy się do budynku.
Warknąłem pod nosem.
– Olej go, Joe – szepnął mój brat. Potem spojrzał Brianowi prosto w oczy i powiedział: – Nasze spadochrony miały usterkę, Conrad. O mało nie zginęliśmy.
– Tak? Prawie wam wierzę – odparował Brian. Oparł się o swojego dżipa i krzyknął do siostry na tylnym siedzeniu: – Słyszałaś, Belinda? Twoi przyjaciele boją się skakać w pojedynkę! Co za para mięczaków!
Belinda spiorunowała brata wzrokiem. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwał jej jakiś piskliwy głos dobiegający z siedziby szkoły.
– Mięczaki! Mięczaki! Mięczaki!
Brian Conrad wybuchnął śmiechem.
Frank i ja spojrzeliśmy w stronę małego domku z cegły i zdziwieni spojrzeliśmy po sobie. Nie mieliśmy pojęcia, kto to mógł być. Policja otoczyła wszystkich ludzi Maletty. Podeszliśmy więc do drzwi i ostrożnie zajrzeliśmy do środka.

Warto zobaczyć