Fragmenty - Chłopiec z Burzy na CzasDzieci.pl

Fragmenty

Zajrzyj do środka

 

Fargment 1

 

Chłopiec z Burzy mieszkał pomiędzy rezerwatem Coorong a morzem. Jego domem był długi, długi pas piaszczystych wydm i buszu, który zakręca na południowy wschód od ujścia rzeki Murray. To dziki skrawek lądu, wietrzny i porośnięty rzadką trawą, obmywany płytkimi wodami laguny Coorong z jednej strony i huczącym przestworem Oceanu Południowego z drugiej. Nazywają go Stupięćdziesięciokilometrową Plażą. Fale pędzą przez tysiące kilometrów wokół zimnego, mokrego podbrzusza świata i kiedy docierają do brzegu, załamują się w straszliwym chaosie rozbryzgów i białej piany. Przez cały dzień i całą noc przewalają się z donośnym grzmotem. A kiedy zrywa się wiatr, wzbija piasek z plaży i biała piana wzlatuje i wije się w powietrzu niczym węże z soli.


Chłopiec z Burzy mieszkał z ojcem, Tomem Odludkiem. Ich domem była mała, prymitywna chałupka sklecona z gałęzi, patyków i rozpłaszczonych kawałków blachy ze starych puszek. Miała podłogę z ubitej ziemi, dwa mętne kawałki szkła zamiast okien i krzywy komin zrobiony z rury od piecyka i z drutu. W lecie było tam gorąco, w zimie zimno, a kiedy potężne sztormy przyginały do ziemi turzycę i szarpały krzaki, cała chata się trzęsła. Ale Chłopiec z Burzy był tam szczęśliwy.

Odludek był spokojnym, samotnym człowiekiem. Przed laty, kiedy matka Chłopca z Burzy umarła, opuścił Adelaide i zamieszkał nad morzem jak pustelnik. Ludzie patrzyli na niego z góry, kiedy się o tym dowiedzieli, i nazywali go plażowym zbieraczem. Mówili, że to źle zabierać czteroletnie dziecko w takie dzikie, samotne miejsce. Ale Chłopiec z Burzy i jego ojciec nie przejmowali się tym. Obaj byli szczęśliwi.


Rzadko widywali innych ludzi. Czasami wypływali na Coorong w swojej małej żaglówce, mijali dziwaczną zatoczkę ujścia Murray, mijali wysepki i porośnięte trzciną odnogi słodkowodnych kanałów, mijali pelikany, ibisy i wysokie białe żurawie, aż w końcu dopływali do miasteczka o nazwie brzmiącej jak krzyk wodnego ptaka – Goolwa! Tam ojciec Chłopca z Burzy kupował torby i puszki z jedzeniem, zwoje liny i żyłki wędkarskiej, nowe koszule i sandały, naftę do lamp oraz mnóstwo innych paczek i pudeł, aż mała łódka była wyładowana po brzegi.


Ludzie na ulicy gapili się na nich ciekawie i trącali się łokciami. „To jest Tom – mówili – ten odludek, zbieracz plażowy z wybrzeża. Dla odmiany wytknął nos ze swojej kryjówki”. W końcu zaczęli go nazywać „Odludek” i nikt już nawet nie pamiętał jego prawdziwego nazwiska.


Chłopiec z Burzy zdobył swój przydomek w inny sposób. Pewnego dnia kilku obozowiczów przeszło przez busz na drugą stronę Coorong. Spuścili łódkę na wodę i popłynęli na plażę nad oceanem. Ale w ciągu dnia na zachodzie zebrały się czarne burzowe chmury; kłębiły się i kotłowały nad wyspą Kangaroo i przylądkiem Jervis, przepłynęły nad wyspą Granite, nad Bluff i Port Elliott, aż uderzyły w zaskoczonych ludzi piorunami i czarnym deszczem. Obozowicze pobiegli z powrotem przez wydmy, w deszczu i mroku. Nagle jeden z nich zatrzymał się i wskazał coś przez lukę w tumanie mgły.


Rany Julek! Patrzcie! Patrzcie!


Po plaży wędrował samotnie mały chłopiec. Wydawał się całkiem spokojny i zadowolony. Co jakiś czas zatrzymywał się, żeby podnieść muszelkę albo zagadać do albatrosa stojącego smętnie na mokrym piasku, ze złożonymi skrzydłami i głową wystawioną na wzmagający się wiatr.


Na pewno się zgubił! – zawołał obozowicz. – Szybko, zabierzcie moje rzeczy do łódki! Pobiegnę i go uratuję!


Ale kiedy się odwrócił, chłopiec zniknął. Nigdzie nie mogli go znaleźć. Wrócili w ulewnym deszczu i podnieśli alarm, jak tylko dotarli do miasteczka.


Szybko, tam jest mały chłopiec, który zabłądził na plaży! – wołali. – Pospieszcie się, bo będzie za późno, żeby go uratować.


Ale poczmistrz w Goolwa tylko się uśmiechnął.


Nie martwcie się – powiedział. – To dzieciak Toma Odludka. On jest waszym chłopcem z burzy.


I odtąd wszyscy go tak nazywali.

 


 

 


 

Fragment 2

 

Kiedy Chłopiec z Burzy wędrował po plaży, po wydmach albo po rezerwacie, ptaki się go nie bały. Wiedziały, że jest przyjacielem. Pelikany siedziały rzędem niczym grupa dostojnych starców, z obwisłymi ciężkimi workami, i sucho klekotały dziobami na powitanie; ibisy cięły powietrze na pasy, machając zakrzywionymi dziobami w górę i w dół; a rajski żuraw stał w wyniosłym milczeniu jak wysoki, chudy posąg, gdy chłopiec przechodził obok.


Ale pewnego ranka Chłopiec z Burzy zastał wszędzie zgiełk i zamieszanie. Do rezerwatu wtargnęło kilku młodych mężczyzn. Znaleźli gniazda pelikanów – duże i nieporządne, z patyków, trawy i piór pelikana, wielkich jak indycze pióra – i zabili dwa z wielkich ptaków wysiadujących tam jaja. Potem kopniakami rozwalili wszystko dookoła; śmiejąc się i pokrzykując, podnosili białe jaja i rzucali, aż wszystkie się potłukły. Wtedy odeszli ze śmiechem.


Chłopiec z Burzy, przepełniony strachem i gniewem, podpełznął bliżej i przez chwilę smutno patrzył zza kępy trawy na pobojowisko. Już chciał pobiec do domu i powiedzieć Kościanemu Paluchowi, żeby nabił garłacz solą, kiedy usłyszał słaby szelest i popiskiwanie. Pod trawą i patykami ze zburzonych gniazd kryło się troje małych piskląt pelikana – wciąż żywych. Zabrał je ostrożnie i pospieszył z nimi do domu.


*


Dwójka piskląt wydawała się dość silna, ale trzecie było w rozpaczliwie ciężkim stanie: posiniaczone, pokaleczone i bezradne. Pelikan był tak słaby, że nie mógł nawet podnieść głowy, kiedy go karmiono; opadała na ziemię, gdy tylko Chłopiec z Burzy albo jego ojciec ją puścili.


Wątpię, czy przeżyje – zawyrokował Odludek. – Jest za mały i zbyt chory.
Nawet stary Kościany Paluch pokręcił głową.


– Tamte złe ludzie zabili dużego pelikana. Teraz ten mały nie pożyje długo.


On nie może umrzeć! – oświadczył desperacko Chłopiec z Burzy. – Nie może! Nie może!


Owinął maleńkie posiniaczone ciałko w szalik ojca i położył je przy ogniu. Przez cały dzień patrzył, jak pisklak leży i tylko chwilami porusza się słabo albo otwiera dziób, żeby wydać krótki bezgłośny krzyk. Co jakiś czas chłopiec sięgał po butelkę oleju z wątroby dorsza, którą kiedyś kupił mu ojciec, i próbował wlać kroplę do gardła pisklęcia.


Nadeszła noc, ale Chłopiec z Burzy wciąż czuwał przy chorym pisklęciu, godzina po godzinie. W końcu Odludek stanowczo kazał mu iść do łóżka. Chłopiec jednak nie mógł spać. Raz po raz wymykał się z łóżka i na palcach podchodził do piecyka, by się upewnić, że mały pelikan ma wystarczająco ciepło.


A rano malec wciąż żył.


Minęły trzy dni, zanim wyzdrowiał na tyle, żeby siadać i prosić o jedzenie. Do tej pory jego dwaj bracia mieli dzioby łapczywie otwarte przez cały czas, chociaż oczywiście byli jeszcze za młodzi, żeby używać worka skórnego do łowienia ryb.


Myślałby kto, że jestem Dziadkiem Pelikanem – prychnął Odludek. – Ciągle domagają się ode mnie jedzenia.


Musisz być dla nich dziadkiem – odparł chłopiec. – Bo ich rodzice nie żyją.


No, tylko niech sobie nie myślą, że nie mam nic lepszego do roboty, niż łowić dla nich ryby. Popatrz na tego gościa, co siedzi z miną właściciela.


Och, to Pan Pyszałek – oznajmił Chłopiec z Burzy.


Jak się pan ma, Panie Pyszałku? – Odludek schylił się i podrapał pelikana po łebku. – A jak się nazywa pana brat?


To Pan Profesor – powiedział Chłopiec z Burzy. – Jest bardzo poważny i mądry.


A ten mały? – zapytał ojciec. – Nazywa się Pan Pisk?


Nie, to Pan Parsifal. – Chłopiec z Burzy ostrożnie podniósł pisklę zawinięte w szalik i położył sobie na kolanach. – Jest bardzo chory.


Witaj – rzucił Odludek. – A teraz Dziadek Pelikan lepiej pójdzie złowić trochę ryb, bo trzej Panowie P. nie dostaną podwieczorku.


I poszedł do łodzi.


Tak oto Pan Pyszałek, Pan Profesor i Pan Parsifal zamieszkali z Chłopcem z Burzy.


*


Trzy pelikany szybko urosły duże i silne. Ich białe szyje wygięły się wdzięcznie, wola urosły, a górna część dzioba lśniła jak różowa macica perłowa. Każdego ranka rozpościerały wielkie białe skrzydła z wyraźnymi czarnymi krawędziami i wykonywały trzy albo cztery okrążenia wokół chaty i nad pobliską plażą, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku przed nowym dniem. Następnie stwierdzały, że już czas na śniadanie, więc lądowały ciężko obok chaty, robiły kilka dystyngowanych kroków do przodu i ustawiały się rzędem przy tylnych drzwiach.

 

Jeśli Odludek i Chłopiec z Burzy jeszcze spali, trzy ptaki stały grzecznie przez chwilę, czekając na jakiś ruch czy słowa powitania. Jeśli jednak nic się nie działo, po pięciu czy dziesięciu minutach Pan Pyszałek i Pan Profesor zaczynali się niecierpliwić i klekotać dziobami z dezaprobatą – łupu-cupu, trzasku-prasku, odgłos jak trzeszczenie suchego sitowia – aż ktoś się obudził.


Już dobrze, dobrze! – mówił sennie Chłopiec z Burzy. – Słyszę cię, Panie Pyszałku!
Siadał i spoglądał na trzech dżentelmenów, ustawionych jak na paradzie.


Wiem, co sobie myślisz, Panie Profesorze. Porządni ludzie powinni już wstać.

 

Porządne pelikany powinny same sobie złowić śniadanie, zamiast żebrać u przyjaciół – burknął Odludek.


I powtarzał to z coraz większym naciskiem. W końcu powiedział surowo do syna:
Pan Pyszałek, Pan Profesor i Pan Parsifal będą musieli wrócić do rezerwatu, skąd pochodzą. Nie stać nas, żeby ciągle ich karmić.


Chłopiec z Burzy posmutniał, ale zawsze wiedział, kiedy ojciec podjął ostateczną decyzję.


Tak, tato – powiedział.


Wsadzimy je w duże kosze na ryby i zawieziemy je łodzią – dodał ojciec.


Tak, tato – powtórzył chłopiec i zwiesił głowę.


Więc złapali najpierw Pana Pyszałka, a potem Pana Profesora, przycisnęli im skrzydła do boków i wsadzili do koszyków na ryby. Ani Pan Pyszałek, ani Pan Profesor nie byli tym zachwyceni. Krakali głośno na Odludka, gniewnie stroszyli zmierzwione pióra i łypali żółtymi oczami przez szpary w wiklinie.

 

Ha! – zaśmiał się Odludek. – Obraziliśmy tych dwóch dżentelmenów. Nie szkodzi, to dla ich dobra.


I ukłonił się najpierw Panu Pyszałkowi, a potem Panu Profesorowi.


Ale kiedy przyszła kolej Pana Parsifala, Chłopiec z Burzy nie mógł patrzeć, jak jego też zamykają w koszu. Od czasu swojego cudownego ocalenia Pan Parsifal był ulubieńcem Chłopca z Burzy. Zawsze był spokojniejszy, łagodniejszy i bardziej ufny od swoich dwóch braci. Chłopiec wziął go na ręce, wygładził mu skrzydła i mocno przytulił.


Biedny Pan Parsifal – szepnął.


Podniósł wzrok na ojca.


Będę trzymał Pana Parsifala – obiecał. – Mogę, tato?


Och, no dobrze – zgodził się Odludek i podniósł dwa kosze. – Chodź, pora na nas.

© CzasDzieci.pl 2024